Utracone dziedzictwo – Pamiętnik z Kołomyi część III

Niezależna Gazeta Obywatelska

Część III to sentymentalna podróż w czasie.

Kołomyja jawi się jako utracone miasto, do którego tęskni Krystyna jeszcze po wielu latach. Bezwładne opisy miasta, legend o nim, traumatycznych przeżyć z nim związanych to emocjonalny zapis tęsknoty.

Tęsknoty za utraconym dziedzictwem

21-go kwietnia 1946 r. była Wielkanoc a 27-go tj. w sobotę do wagonów składali swoje rzeczy ludzie przez całą noc. Ludzie zwozili swój dobytek i bydło też. Na bocznych torach stały pociągi z ludźmi. Rano 28-go kwietnia ruszyliśmy do Stanisławowa, tam już ludzie czekali na nas.

Gdyśmy przyjechały rano chwilę stał pociąg, bo dołączali wagony stanisławowskie i wiele innych.

Z nami jechały w jednym wagonie  trzy starsze panie samotnie, jedna z nich była Zelatorką Różańca (kierownik róży Żywego Różańca, czyli grupy odmawiającej codziennie jedną wybraną tajemnicę różańca świętego – przyp. TG) i bardzo dużo nabrały rzeczy z kościoła. Panie z ich wagonu wybrały się do kościoła, myślały że tak jak w Kołomyji długo staliśmy, tylko one odeszły, pociąg ruszył a one zostały bez grosza przy duszy. Wróciły z powrotem do Kołomyji do władz ruskich, a te je z powrotem odesłały.

Teraz wracam myślami do Kołomyji

Koło ratusza była szeroka ulica do mego domu, ratusz miał cztery zegary i balkony. W miesiącu maju codziennie o godz. 6-tej rano grała orkiestra wojskowa 49 pułku i kolejowa o 18-tej. Była to piękna melodia do Matki Boskiej i niosło się daleko echo z ranną rosą.

U nas były dwie jednostki wojskowe, 49 pułk piechoty i 11 pułk artylerii, tak mało wiemy o żołnierzach z naszych pułków.

Byli u nas powstańcy styczniowi.

Było ich dwóch, znałam ich bo mieszkali niedaleko koło nas, jeden nazywał się Szymecko prowadził piekarnię, bardzo dobre było u niego pieczywo.

Drugi nazywał się Poldek Ciesielski, mieszkał przy ulicy Sienkiewicza w małym dworku koło parku „studenckiego” nad Prutem.

Co roku 11-go listopada przychodziła orkiestra wojskowa wieczorem i grała im pod oknem swoje pieśni, był to wzruszający moment a staruszkowie mieli łzy w oczach.

Miasto nasze za czasów najazdów tatarów leżało nad Prutem i do dziś jest tam rynek  duży i mały. Ile razy napadali na Polskę tyle razy wszystko palili a ludność mordowali lub uprowadzali w jasyr i przez to nie zachowała się żadna kronika dziejów tylko ustna i przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Poniżej cerkwi był klasztor i pozostała tam studnia z najlepszą wodą w mieście, wozy rozwoziły tą wodę w beczkach po domach.

Gdy byłam w Kołomyji w 1967 roku to jeszcze ta studnia była i napiłam się wody z niej, dzisiaj   podobno już jej nie ma, zniszczyli a szkoda (1983 – przy TG).

Były u nas w mieście trzy młyny wodne. Młyn Żyda Goldberga, młyn Bazia Tymoczki drewniany ale duży i ktoś go podpalił i spłonął cały.  Gdy chodziłam do szkoły to pamiętałam ten pożar, bo też to było niedaleko od nas. I trzeci młyn tak zwany krupny.

Przy ulicy Sienkiewicza za młynem był dwór z ogromnym kilku-hektarowym sadem i gdy Tatarzy palili wszystko to spalili też klasztor a zakonników wszystkich wymordowali.

Według opowiadań starych ludzi, zakonników tych pochowano na pagórku.

W 1943 roku drugi raz weszli Rosjanie i kazali kopać szańce przez ten pagórek i ludzie wykopali dużo kości, które zebrali do skrzynki i zakopali na cmentarzu.

Wracam do napisu na kościele na frontonie wysoko pod krzyżem.

Legenda głosi, że Kołomyja była najwięcej palona przez tatarów i kiedyś gdy weszli, całe miasto się paliło i wtenczas żydówka wybiegła przed swój dom i wołała, Boże jeżeli uratujesz mój dom to dam pieniądze na kościół i tak się stało że jej dom ocalał i obietnica została wykonana. Tak nam też mówił ksiądz katecheta i prowadził nas w te miejsca i kościoła i wszystko nam mówił i tłumaczył.

W kościele były relikwie – krzyżyk z drzewa Chrystusowego, pokazał nam. Co się z nim stało? Gdzie teraz jest? Nie wiem.

Po drugiej stronie kościoła  z ulicy Mickiewicza było gimnazjum , połowa polskiego i połowa ukraińskiego. To był ogromny pałac prawdopodobnie Anny Jagiellonki.

W naszym mieście była taka anegdota „Kraj Galicja, ukraińska milicja, polska waluta a żydowska pokuta”.

Gdy Niemcy cofali się z frontu została rozbita jakaś jednostka wojskowa włoska. Nikt ich nie przyjął i chodzili jak błędne owce po domach żeby ludzie dali co jeść, a gdy dowiedzieli się że na plebanii ksiądz Kazimierz Matlak umie po włosku, wszyscy tam się udali i tam ich żywiono, między nimi było dwóch kapelanów i uczyli nas pieśni do Matki Boskiej oczywiście po włosku a ksiądz przetłumaczył po polsku i śpiewałyśmy na chórze, po włosku już nie pamiętam ale po polsku tak.

Po jakimś czasie Niemcy ich zabrali i wywieźli prawdopodobnie na Majdanek, czy przeżyli, nie wiadomo?

Wszystko minęło, zacierają się ślady polskości i religijności naszego miasta.

 Autor: Tomasz Greniuch z pamiętnika Krystyny Greniuch

Komentarze są zamknięte