Czy w Polsce może powtórzyć się scenariusz londyński?

Niezależna Gazeta Obywatelska1

Na Brudnie śmierć w nocy i w południe

Na Żoliborzu rany po nożu

Na Ochocie bomba w samochodzie

Na Mokotowie dziura w głowie

(Dezerter – „Wschodni Front”)

Wrocławską ulicę Kazimierza Wielkiego od dwunastu godzin blokują barykady ze starych mebli, blaszanych beczek i worków z piaskiem… Wizytówka Łodzi, ulica Piotrkowska, trzeci dzień jest polem bitwy rozwydrzonych band młodzieży z bezsilną policją… Marszałkowska w Warszawie płonie, a jej mieszkańcy tracą dorobek całego życia… Centrum Krakowa drugą dobę broni się przed nacierającymi od wschodu dresiarzami z Nowej Huty… W świat idą komunikaty o pierwszych śmiertelnych ofiarach wydarzeń w polskich miastach. Zdesperowani ludzie wyjeżdżają – jeśli tylko mają taką możliwość – z pogrążających się w obłędzie wielkich miast i chronią się u krewnych na prowincji. Rząd centralny jest bezradny wobec eskalacji przemocy i rebelii grup marginesu społecznego, a władze lokalne ostatecznie się skompromitowały, zatem mieszkańcy biorą sprawy w swoje ręce i powołują dzielnicowe komitety samoobrony, punkty pierwszej pomocy medycznej, a nawet zalążki tymczasowych władz…

Fikcja, granie na emocjach czytelników i scenariusz apokaliptycznego filmu fantastycznego – czy też realistyczna wizja, która może ziścić się w niedalekiej przyszłości? Cóż, prawda jest taka, że na ogół nie myślimy o tego typu wydarzeniach. Przemierzając ulice wielkich metropolii, mijając oszklone wieżowce pełne klimatyzowanych biur, w których mozolnie pracują tysiące konsultantów, menedżerów i analityków, rzadko zastanawiamy się nad tym, jak kruche są podstawy naszego rzekomego bezpieczeństwa. Błyszczące, smukłe wieże World Trade Center runęły znienacka dziesięć lat temu w Nowym Jorku, co na pewien czas przerwało nerwowy, monotonny trans pracy i zakupów, w którym pogrążeni byli mieszkańcy wielomilionowego mrowiska. A zatem śmierć jest blisko, zaś wszystkie nasze plany mogą zostać w przeciągu ułamka sekundy zdmuchnięte jak płomień świecy przez siłę wyższą. To może być zamach terrorystyczny, ale także zamieszki, postępująca anarchia, chaos na ulicach, społeczny niepokój i bunt wielkomiejskiego lumpenproletariatu. To właśnie zdarzyło się kilka miesięcy temu w Londynie i kilku innych miastach Wielkiej Brytanii. Europa, wielokulturowa, zadowolona z siebie Europa, zbudowana na fundamencie państwa opiekuńczego, kultury dialogu, tolerancji i zrozumienia – zamarła. A przecież raptem kilkanaście dni wcześniej miały miejsce dramatyczne wydarzenia w Norwegii, której socjaldemokratyczny błogostan tak brutalnie przerwał masowy morderca Anders Breivik.

Oczywiście oba te wydarzenia miały odmienny charakter, bo przecież akcja Breivika była jednorazowym, precyzyjnie przemyślanym, ideologicznie motywowanym atakiem na określone osoby i punkty, zaś chaos na angielskich ulicach wywołały tysiące młodych ludzi, powodowanych głównie frustracją i chęcią zysku, działających na ogół bez żadnego szczegółowego planu. To jednak, co łączy te sytuacje, to fakt, że obie wiązały się z przemocą – i obie zakłóciły poczucie bezpieczeństwa i spokoju wśród ludzi Zachodu. O tym, że wciąż mamy przesadną tendencję do zakładania różowych okularów i szybkiego powrotu do „normalności”, świadczy reakcja mediów i opinii publicznej na to, co rozgrywało się w Wielkiej Brytanii. „Upadek Zachodu?”, „Koniec państwa dobrobytu?”, „Początek końca Europy?” – krzyczały tytuły prasowe, jak gdyby zaistniałe wydarzenia nie miały swych wcześniejszych odpowiedników. W ciągu sześciu lat zapomniano widocznie o scenach, które rozgrywały się w 2005 roku we Francji – tam również płonęły samochody, a motłoch (bardzo często o ciemnym kolorze skóry) wdzierał się do sklepów i zaczepiał przechodniów. Niespełna 20 lat temu areną tego rodzaju zamieszek stało się Los Angeles, gdzie na ulice wyszli Murzyni, przekonani o tym, że też należy się im „coś od życia”. We wszystkich trzech przypadkach zaczęło się od śmierci, pobicia lub okaleczenia przedstawiciela „gnębionej i dyskryminowanej” grupy etnicznej i zarazem ekonomicznej – przez rządowe siły porządkowe, symbolizujące „białych”, „klasę średnią” i „kapitalizm”.

 

Na Śródmieściu śmierć w podziemnym przejściu

 Na Kole porachunki nawet w szkole

 Na Ursynowie kijem po głowie

 Na Starym Mieście umiera się wcześnie

(Dezerter – „Wschodni Front”)

Jednorazowe wybryki znudzonej i sfrustrowanej masy, poderwanej do ataku dzięki wyjątkowemu wydarzeniu – czy widome znaki rychłego rozpadu Europy, kryzysu świata współczesnego i nadchodzącej apokalipsy? Rasowo-kulturowy konflikt ciemnoskórych emigrantów z białą ludnością miejscową – czy wystąpienie wszystkich biednych przeciw wszystkim bogatym, mające podstawy stricte ekonomiczne? Zorganizowany ruch rewolucyjny o określonej ideologii – czy prostackie, zbójeckie ekscesy marginesu społecznego, napędzanego wyłącznie chciwością i chęcią zaspokojenia potrzeb materialnych? Wydarzenia mogące mieć miejsce „gdzieś tam”, na „zgniłym Zachodzie”, ale nie u nas, w Polsce – czy trująca fala, która za kilka lat dotrze do Wrocławia, Łodzi, Szczecina, Poznania, Warszawy czy Krakowa?

To złożone pytania. Trudno na nie odpowiedzieć – choćby dlatego, że nie znamy przyszłości. Nie wiemy więc, czy takie uliczne burdy będą się powtarzać i co będzie dla nich inspiracją. Na pewno przesadą jest doszukiwanie się w konkretnych, odrębnych zamieszkach jakiegoś katastroficznego „końca cywilizacji”, kurz bowiem opadnie po kilku dniach, wstawi się nowe szyby i życie wróci do normy. Ale jeżeli tego typu zamieszki będą się powtarzać, jeśli na ich bazie powstaną jakieś większe ruchy społeczne – wówczas będzie można śmiało powiedzieć, że jest to już ogólny trend. Na pewno faktem są narastające konflikty na tle rasowym i kulturowym pomiędzy emigrantami spoza Europy, a ludnością miejscową. Oczywiście wciąż obowiązującym dogmatem jest wielokulturowość i pokojowe współistnienie w ramach „państwa opiekuńczego”, ale rysy na tym wyidealizowanym obrazie widać gołym okiem – i powoli przyznają to nawet „czynniki oficjalne” oraz media głównego nurtu.

Dyskusje dyskusjami, a świat się zmienia i zmienia się Polska. Czy grożą nam podobne wydarzenia? Na razie nie ma u nas jeszcze gett nędzy, zaludnionych przez ciemnoskórych obcokrajowców. Często mówi się o Cyganach (Romach) jako o ludności nieproporcjonalnie mocno dotkniętej społecznymi patologiami – i jest w tym wiele racji, ale z drugiej strony Cyganie jakoś wpisali się w obraz naszego społeczeństwa i awantury pomiędzy nimi a Polakami to raczej przypadki incydentalne, dotyczące tylko niektórych miejscowości i dzielnic. Jest to także społeczność bardzo zamknięta i odrębna, z jednej strony gotowa do obrony swoich interesów („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”), z drugiej jednak nie bardzo mogąca być motorem jakiegoś ogólnego „buntu mas”, jednoczącego ludność o różnym pochodzeniu. Podobnie rzecz się ma z Czeczeńcami, którzy też tworzą odrębną społeczność i też okazjonalnie wchodzą w lokalne konflikty z Polakami.

A zatem – czy takie zamieszki jak londyńskie lub francuskie są możliwe w którymś z polskich miast w najbliższym czasie? Kontekst etniczny na razie raczej odpada – wciąż jesteśmy zasadniczo społeczeństwem monoetnicznym i monokulturowym, mniejszości narodowe i rasowe nie tworzą u nas gett w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie są też jakąś lumpenproletariacką „podklasą”, mającą swoje specyficzne roszczenia.

Bardziej prawdopodobne są zamieszki z przyczyn ściśle ekonomicznych. Zjawisko takie obserwujemy od dłuższego czasu w Grecji, kilkanaście lat temu masowe demonstracje wstrząsnęły Argentyną i Albanią (co doprowadziło wręcz do obalenia rządów). Przykłady wielu manifestacji Samoobrony czy związków zawodowych, jakie odbywały się u nas przez ostatnich 21 lat, pokazują, że także w Polsce możliwe jest wyprowadzenie tłumów na ulice i podjęcie radykalnych działań. Wspomnijmy też zamieszki kibiców w Słupsku w roku 1998, których przyczyną było skądinąd słuszne oburzenie z powodu zabicia raptem czternastoletniego Przemysława Czai przez policjantów po meczu koszykówki.

Wszystkie te uliczne demonstracje rzadko jednak wykraczały poza protest (choćby i bardzo agresywny) skierowany wprost przeciw rządzącym, rzadko kierowały się wprost przeciw przypadkowym ludziom czy majątkowi sąsiadów. Pytamy więc o to, czy możliwe jest, aby pewnego dnia kilka tysięcy Polaków przypuściło szturm na domy, mieszkania i sklepy kilkudziesięciu (kilkuset?) tysięcy innych Polaków – z powodu jakiegoś przykrego wydarzenia, które uruchomiłoby lawinę. Jeśli powiem, że nie jest to wykluczone, wówczas niejeden czytelnik może pomyśleć, że straszę, przesadzam, panikuję – i zażąda przedstawienia konkretnych dowodów lub specjalistycznych analiz. Tego oczywiście nie jestem w stanie zrobić, nie chodzi jednak też o to, że coś po prostu „czuję”. Wychodzę jedynie z założenia, że na wiele rzeczy wypada być gotowym, a otaczająca nas powłoka cywilizacji, ogłady, uprzejmości jest tak naprawdę bardzo cienka. Kombinacja irytacji wywołanej jednym, konkretnym wydarzeniem (np. zabiciem kogoś ze „swoich” przez kogoś „od nich”) z ogólnie odczuwanym niedostatkiem, nudą i frustracją – może łatwo tę powłokę zedrzeć. Czy będzie można wtedy liczyć na skuteczność naszych panów i władców w Sejmie, Senacie i Pałacu Prezydenckim? Cytowany już zespół Dezerter udziela pesymistycznej odpowiedzi:

Płonie Warszawa, Warszawa się wykrwawia

 Ucieka w panice skorumpowany rząd

 Nikt nie panuje już nad sytuacją

 To dzikie miasto, to jest wschodni front

(Dezerter – „Wschodni Front”)

Autor: Adam T. Witczak, art. ukazał się w „Słowie Wrocławian” nr 10/2011

Komentarze są zamknięte