Józef Mackiewicz: Krwawa niedziela w Łomży 7 listopada 1937 r.

Niezależna Gazeta Obywatelska

Bo ja wiem… Czasem się zdaje, że już nic nie wiem. A czasem to takie myśli przychodzą do głowy, że może cenzura prasy i ciągłe konfiskaty istotnie są potrzebne… Bo gdyby opinia szeroka wiedziała, co się wyrabia, cię się na przykład działo na terenie łomżyńskim w krótkim odcinku czasu, powiedzmy, od śmierci Marszałka po dzień dzisiejszy tylko… Trudno istotnie dociec, jaką drogę redakcji opinia ta by wybrała.

            Skoro jednak nie robi się tam lepiej, a raczej gorzej, wieści o tym przenikają już do świadomości publicznej, nie szybko, bo nie za pośrednictwem prasy, a z ust do ust podawane. Milczeć niepodobna.

Polityka łamiącej się kolby

            Bo nie wiadomo co jest bardziej groźne dla Państwa, publikowanie prawdziwych, ale mogących wzbudzić niepokój publiczny, wiadomości, czy też tolerowanie nadal tej polityki z nieprawdziwego zdarzenia, wzbudzającej ferment całych powiatów? – Mnie się zdaje, że to drugie.

            Otóż ta polityka pseudosilnej kolby (bo się ciągle łamią) doprowadza do wypadków takich na przykład, jak w Tykocinie w maju 1935 r. mało kto o tym w Polsce słyszał, co się tam działo. Nie wiem, czy mam prawo napisać tytuł, który nasuwa się logicznie: Rewolucja w Tykocinie. Działo się to dawno. Nie dzieje tej rewolucji odbieram za temat niniejszego artykułu, uważam jednak za konieczne wspomnieć o Tykocinie dla całokształtu i tła ostatnich wypadków w Łomży.

Bunt szlachty szaraczkowej

            Południowe powiaty Łomżyńskiego, jak Wysokie Mazowieckie, Ostrów i okolice, zamieszkałe są przez szlachtę. Szlachta to szaraczkowa, jak się u nas na Litwie mówiło, zaściankowa, ale szlachta. Uświadomiona, ambitna, patriotyczna. Nie może rządzić krajem za pośrednictwem strychulca. – Urzędnicy nie znający terenu, biurokracja, nietakty policji, słowem, cały aparat administracyjny jednego po drugim wojewodów białostockich, nie stał na wysokości państwowego wychowania. Powstały zadrażnienia, po czym rozdrażnienie, potem tarcia, aż w końcu awantury, bijatyki, kamienie i salwy karabinowe. – Wieleśmy już to razy mówili, że: tak nie można!

            Wtedy winę zrzucono na Stronnictwo Narodowe: ono podminowuje kraj! – Jeżeli jednak Stronnictwo Narodowe ma większy wpływ w Łomżyńskiem niż gdzie indziej, to, jak każde stronnictwo opozycyjne, czy nie zawdzięcza tego również ogólnemu niezadowoleniu z władz? Władze poszły na represje w stosunku do stronnictwa. Bardzo to może być nawet logiczne. Ale sposób tych represji obrał taki, że ludzie nie mówili: – „policja bije endeków”. Nie. Ludzie mówili: „policja bije chłopców”! – A szlachta? Szlachta, choć szaraczkowa, ale powtarzam, patriotyczna, nie chciała się godzić, aby w wolnej Polsce bito ich po łbach…

            W ten sposób hasła narodowe, hasła antysemickie, solidaryzmu narodowego, rolniczego, katolickiego, przeistoczyły się w antyrządowy ruch żywiołowy, który absolutnie zwalczany być nie mógł za pośrednictwem systemów policyjnych. Nie tylko nie mógł, ale system policyjny wykrzesywał nowe hasła, tym razem już rewolucyjne. W takim nastroju byle przyczyna stać się mogła powodem do wybuchu.

Rewolucja w Tykocinie

            W Tykocinie poszło o ks. Kochańskiego na przykład. Ludność jest głęboko katolicka, a wszelki widok księdza odprowadzanego do więzienia przez policję jest dla niej czerwoną płachtą. Dlatego nie wchodzimy w meritum winy, czy bez winy ks. Kochańskiego, ale przeciwstawiamy się sposobowi reakcji na rzekome przewinienia. – Gdy do Tykocina przyjechał nowy ksiądz, umysły były już tak podenerwowane, że zwyczajne nieporozumienie stało się powodem przykrych zajść. Ktoś uderzył w dzwon kościelny… Zważmy patetycznie tło: dzwon kościelny bije na trwogę!

            Ludzie, dla których wiara nie jest czczą formułą, zbiegli do Tykocina tysiącami. Wyrzucono policję. Zorganizowano własną władzę. Wystawiono pikiety na drogach. No czy to nie nazywa się rewolucją? – W moim pojęciu, tak.

            Starostę z samochodem zatrzymano. Później pod eskortą odprowadzono do Tykocina, ale pozwolono mu gadać z księdzem tylko przez okno…

Jak trwoga, to do…

            Oczywiście, władze sprowadziły policję z Białegostoku, ale jej komendant taktownie zatrzymał się w lesie. Tykocina nie atakował, dla uniknięcia krwi rozlewu. – Cóż dalej czynią władze? Są bezradne. – Wtedy… zwracają się do Kurii Biskupiej w Łomży z prośbą o pomoc. Ostatnia instancja ładu i bezpieczeństwa publicznego…

            Do zbuntowanego Tykocina ma jechać prałat z Zambrowa. Ale nie może. Dlaczego? Jedyna taksówka wyjechała. – Więc – powiada wojewoda – wszystkie auta starościńskie stoją do jego dyspozycji! – Niemożliwe: ktoś, kto przyjedzie w aucie urzędowym, nie może wzbudzić zaufania ludzi… Czy to nie jest smutne? Czy to nie jest tragiczne nawet?

            W końcu jednak ksiądz przybył i bunt tykociński zlikwidował słowami perswazji i dobroci.

Czy to stan oblężenia w Łomży?

            W czerwcu tegoż roku 35 odbywa się rozprawa w sądzie w Łomży przeciwko księdzu Kochańskiemu. Łomża przypomina stan oblężenia. Drogi dojazdowe zajęte są przez policję. Dostęp do sądu zamknięty. Przysłano oddziały szturmowe z Golędzinowa. Hełmy, bagnety, karabiny, warty.

– Stój! Kto idzie?!

Czy to jest jakiś rok 1915, czy też 1935? Czy to jest wojna, czy „państwowotwórczy” pokój odrodzonej Polski?

            Rzucam takie pytanie i takie frazesy, nie dla demagogii, przejaskrawiania, czy „podmalowania” obrazu. A dlatego, że wczuwam się w reakcję chłopców na tego rodzaju obrazy, w ich refleksje, które się im narzucają, w ich kategorię myślenia, właśnie obrazową, trochę patetyczną, skłonną do porównań i do – wybuchów tłumnych.

Tragiczny dzień w Sokołach

            W sierpniu tegoż 1935 roku we wsi Sokoły dochodzi znów do ponurych zajść. Policja rozpędza jakieś zebranie, ale rozpętuje jednocześnie burzę. Ludność cofa się za ogrodzenie kościelne. Policja szturmuje. Ludność spotyka się z gradem kamieni. Wtedy policja odchodzi i daje salwę w kierunku kościoła. Drzwi świątyni są otwarte. Na stopniach jej ginie młody chłopak. Z murów kościoła sypie się tynk. Okna kościoła wybite są kulami.

            Znów ten sam ekscytujący obraz, „mogący wywołać niepokój publiczny”, ale niestety… prawdziwy. Czyż takimi obrazami najłatwiej operować w demagogicznej agitacji? I czy właśnie nie jest obowiązkiem władz uczynić wszystko, aby nie ułatwiać drogi do tej demagogii, nie dopuszczać do zaistnienia takich obrazów, o wręcz grottgerowskim posmaku?

            W rezultacie następują areszty w terenie i szereg mniej i więcej groźnych incydentów.

Później dochodzi do awantury na rynku łomżyńskim, o czym już pisaliśmy. Czyżew, o którym również zamieściliśmy reportaż. Sprawa antyżydowskich „pikieciarzy”. Pan Jursz w Berezie itd. itd.

Właśnie zwolniono wojewodę Kirtiklisa…

        Mianowany zostaje wojewodą Stefan Kirtiklis. Szereg ludzi, z którymi rozmawiałem, i to z obozu partyjno-publicznego, bardzo daleko stojącego od osoby p. Kirtiklisa, wskazywało jednak, że odprężenie, które nastąpiło i widoczna poprawa stosunków, są jego osobistą zasługą. Ludzie bliżej stojący jego pracy opowiadali, że nawiązał ścisły kontakt z terenem, że jeździł, że brał udział w życiu podległego mu województwa, i że to – dlatego. – Nie będę tej kwestii roztrząsał. W tej chwili wydaje mi się rzeczą obojętną, czy to były zasługi wojewody, czy to były zasługi wojewody, czy taki zbieg okoliczności, że nastąpiło pewne uspokojenie. Ważny jest tylko fakt. Ilustruje on bowiem politykę obecnego rządu, który … właśnie wojewodę Kirtiklisa zwalnia ze służby…

            Rzeczywiście, jakaś dziwna konsekwencja! Ale też nie możemy się dziwić, że w konsekwencji tej dochodzi znów do dnia 7 listopada 1937 roku w Łomży.

Chodziło o 250 kroków

           Piszę na początku o uszkodzonych kolbach, bo czytałem w poprzednich Wiadomościach Literackich camera obscura na ten temat. Istotnie w niedzielę, dnia 17 bm., podniesiono kilka kolb karabinowych z jezdni ulic łomżyńskich.

      Po zestawieniu wypadków łomżyńskich, które już dałem, samo zajście w dniu 7 nie nadawałoby się może do specjalnego uwypuklenia, gdyby nie było tak charakterystyczne. Chodziło bowiem nie o co innego, jak o 250 kroków…

           Przymierzyłem je osobiście: z katedry Domu Katolickiego, normalnych (moich) kroków jest 247. A zatem mniej niż 200 metrów. Otóż na tej przestrzeni miały być przeniesione sztandary Stronnictwa Narodowego, po poświęceniu w kościele, do wspomnianego domu. – Władze jednak zastrzegły, żeby: „nie demonstrować”. Organizatorzy zgodzili się.

      Otóż odmienne interpretacje sposobu niesienia sztandarów na odcinku 250 kroków, mianowicie: czy to była demonstracja, czy jej nie było? – doprowadziły do zajść wcale krwawych.

          To jest właśnie oburzające. To dowodzi kompletnego braku równowagi ze strony władz administracyjnych, albo może przedenerwowania kierowników policji, albo może czegoś nadrzędnego, co kieruje pierwszą i drugą instancją.

Ciężka jest służba policji

            Z okazji poświęcenia jakiegoś tam sztandaru, zwrócono się z prośbą do województwa o zezwolenie na zebranie okręgowe Stronnictwa Narodowego. Odmówiono im. Wówczas złożono podanie o zebranie powiatowego koła tegoż stronnictwa. Odmówiono. Wtedy miejscowy sekretariat stronnictwa zdecydował się zwołać zwyczajne zebranie członkowskie (za legitymacjami), które w myśl przepisów nie wymaga specjalnego zezwolenia.

               Mimo wszystko, pertraktowano jeszcze ze starostą. – Jak wyżej: „dobrze, ale żeby nie było demonstracji ulicznej”.

            W niedzielę zebrał się na nabożeństwie tłum wiernych, około 5 tysięcy osób. Dokonano poświęcenia sztandarów. Ludzie wewnątrz świątyni nie wiedzieli oczywiście, co dzieje się na zewnątrz. Tymczasem na szosie z Białegostoku jechały już auta ciężarowe, brzemienne granatowymi mundurami. Po co? Rozdrażnienia nie leczy się rozdrażnieniem.

              Policji było mnogo. Musiała stać w aucie całą drogę, w pozie niewygodnej, męczącej, na wichrze i zimnie jesiennym. Przecież to też ludzie. Czy nie wzbierała się w nich gorycz i niechęć do tych, z których przyczyny muszą oto trząść się po szosie? I tak przez całą drogę. Ciężka jest służba policji w ogóle. Podwójnie ciężka, skoro kierowana ręką nerwową i niezrównoważoną.

Manifestacja z … przymusu

              Punktualnie kwadrans po dwunastej wychodzi olbrzymi tłum z katedry łomżyńskiej. Tłum wiernych, Bogu ducha winnych, który nie słyszał o żadnym zamierzonym pochodzie, tym bardziej o zakazie jakiegoś pochodu. Zastaje sytuację, której podaję szkic.

            Trzy ulice mianowicie: Farna, Giełczyńska i Pierackiego, zamknięte są kordonami policji. Tylko ulica Kaliwody, którą miały być nieistotne sztandary, stoi otworem. Co miał robić tłum? Albo stać na miejscu, albo ruszyć ulicą Kaliwody. Już z tego planu widać zupełnie jasno: nie kto inny, tylko właśnie kordony policji zmusiły ogromny tłum do manifestacyjnego pochodu ze sztandarami, bo innego wyjścia nie było.

„Rozejść się!” – Ale dokąd?!

              Ponieważ jednak żadna manifestacja nie była przewidziana, więc ze sztandarami stronnictwa ruszyła tylko nieliczna grupa, zaś gros tłumu, zupełnie zdezorientowanego, zatrzymało się przed katedrą, nie wiedząc co czynić, gdzie iść.

           Otóż w momencie, gdy poczet sztandarowy minął róg ulic Pirackiego i Kaliwody, gdy mu pozostało zaledwie sto kroków do Domu Katolickiego, a tłum się pałętał i gromadził bezmyślnie, padła komenda: – Rozejść się!!!

Ale dokąd?! – Liczni świadkowie potwierdzają jedno: pomiędzy komendą „rozejść się” a atakiem policji na tłum minęły tylko sekundy. Natomiast dwóch świadków zeznaje mi, że nim się ktoś zorientował, policjanci, zamykający ulicę Pierackiego, krzyknęli: „hurra!!!” Jednocześnie z trzech stron uderzono w tłum i jednocześnie z czwartej, wydzielonej grupy, uderzono na tył pochodu sztandarowego.

Co dziesięć kroków jeden ranny

         Nie będę opisywał znów tego obrazu. Mówiono mi tylko: „żeby pan widział… strach też, i kobiety, i dzieci…” Przytoczę tylko fakty: nie było bagnetów na karabinach, kilka kolb się ułamało; 25 osób opatrzył szpital miejski, same rany tłuczone (przeważnie w głowę); tylko spośród ludności cywilnej; ani jednego rannego policjanta.

               Otoczony ze wszystkich stron tłum cofnął się za ogrodzenie katedry i stąd rzucał kamieniami. To bardzo wstrętne z jego strony, ale gdzie miał się podziać, pytam raz jeszcze, skoro go otoczono ze wszystkich stron i… Przecież każdy tłum, na każdym świecie, zareaguje w ten sposób. Czy panowie kierownicy policji nie zdają sobie z tego sprawy?

I po co? Dla tych 250 kroków! 25 rannych. Na 10 kroków wypada po jednym.

A policja co miała czynić? Byli tacy w tłumie, którzy ponoć z jej ust słyszeli: „nie do nas miejcie pretensje, a do tych, co kazali”. Bardzo słusznie.

Nie może być takich pretekstów, nie może być takich wypadków!

            Złośliwi partyjniacy Stronnictwa Narodowego twierdzą, że to wszystko umyślnie zrobiono dla pretekstu: zamknięto już bowiem koła stronnictwa w Bielsku, w Wysokim Mazowieckiem…

                 Nie chodzi nam o Stronnictwo Narodowe, nie jego bronimy w tej chwili, a bronimy systemu rządzenia państwem, w którym takie preteksty nie mogą być dopuszczalne. Systemu, w którym podobne zajścia nie są przewidziane, a jeżeli zachodzą, to się winnych pociąga do surowej odpowiedzialności.

            Niestety, w danym wypadku pociągnięci do odpowiedzialności jakiegoś tam referenta bezpieczeństwa, czy jakiegoś tam komisarza policji, nie może nas zadowolić. Z tego, co opisałem na początku, wynika jasno, że nie oni są głównymi winowajcami długiego łańcucha pożałowania godnych wypadków – tak, jak z przytoczonego planu wynika jasno, że zajścia w dniu 7 listopada 1937 roku w Łomży nie były winą tłumu.

Józef Mackiewicz „Słowo” 1937 nr 320

Przepisane z tomu15 Dzieł pt. „Okna zatkane szmatami”, Londyn 2002, str. 206-213

Komentarze są zamknięte