ATW: Bankowość uczciwa i oszukańcza

Niezależna Gazeta Obywatelska

Nie wszyscy posiadacze kont bankowych interesują się tym, czy bank faktycznie posiada ich pieniądze i jest w stanie je wypłacić. Niektórym może się wydawać, że skoro coś do banku wpłacili, to oczywiście mogą swój wkład wybrać w każdej chwili (ewentualnie po upływie terminu lokaty). Inni zdają sobie sprawę z tego, że żyjemy w świecie bankowości z rezerwą cząstkową i w związku z tym banki tak naprawdę posiadają rezerwy odpowiadające jedynie pewnej części tego, co klienci wpłacili. Na ogół jednak takie „uświadomione” osoby nie widzą w tym problemu – albo uważają, że wszystko jest w najlepszym porządku, albo wzruszają ramionami, wzdychając przy tym: „Cóż, zapewne ktoś mądrzejszy to wymyślił i widocznie tak już musi być…”. Oczywiście w czasach kryzysu pod adresem banków wysuwa się najrozmaitsze zarzuty i samo w sobie jest to słuszne. Źle jednak, kiedy nie są one sprecyzowane i uzasadnione, a zamiast tego ograniczają się do ogólnikowego narzekania na „złodziei w białych rękawiczkach” czy „chciwych bankierów”, którzy „do tego wszystkiego doprowadzili” (w bliżej nieokreślony sposób).

Spójrzmy na problem depozytów bankowych z punktu widzenia austriackiej szkoły ekonomii, rozwijanej w ciągu ostatnich stu lat przez takich myślicieli jak Ludwig von Mises, Carl Menger, Eugen Bohm-Bawerk, Murray Rothbard, Jesus Huerta de Soto czy Hans Hermann Hoppe. Korzystać będziemy przede wszystkim z argumentacji tego ostatniego autora, wyłożonej w pracy „Ekonomia i etyka własności prywatnej” (a konkretniej w rozdziale „Jak może istnieć pieniądz fiducjarny albo degeneracja pieniądza i kredytu”).

Powiedzmy wpierw, że to, co postuluje Hoppe (i większość „austriaków”, choć nie wszyscy, do czego jeszcze wrócimy) to stuprocentowe depozyty na żądanie w złocie. W złocie – bowiem „austriacy” postulują powrót do standardu złota, a więc do pieniądza kruszcowego. Oznaczałoby to, że każdy banknot lub papier wartościowy ma pokrycie w konkretnej ilości zgromadzonego złota. Oczywiście przez wiele stuleci na tym opierał się pieniądz, obecnie jednak żyjemy w systemie pieniądza „pustego”, a jedynym, wielce zawodnym, gwarantem zaufania, jest rząd, który te papierki drukuje. Nie o samym standardzie złota będziemy jednak mówić.

Hoppe wyróżnia dwa zadania banków, o których mówi, że są „ściśle odrębne”. Pierwszym jest przechowywanie pieniędzy, a więc funkcja depozytowa. Klient wpłaca pieniądz towarowy, a w zamian otrzymuje kwity (substytuty pieniądza), które może w dowolnej chwili wymienić z powrotem na pieniądz po cenie nominalnej. Każdy kwit odpowiada określonej ilości prawdziwego pieniądza. Bank nie wypłaca odsetek – to deponent płaci bankowi za usługę przechowywania i rozliczania. Na tym polega bankowość ze stuprocentową rezerwą. Hoppe pisze: „Na każdy nowo wydany kwit depozytowy przypada równoważna ilość pieniądza wycofana z obiegu (…)”.

No dobrze, powie ktoś, ale czy to wszystko? Bank ma być jedynie dużą świnką-skarbonką, w której gromadzimy niewygodny w użyciu pieniądz, dostając za to poręczne papierki? Mało!

Istotnie, druga funkcja banku (przypomnijmy – zupełnie oddzielna!) to funkcja kredytowa, czyli pośrednictwo między oszczędzającymi a inwestorami. W tym wypadku klient (czyli oszczędzający) pożycza bankowi pieniądze na określony okres czasu. Bank zobowiązuje się po upływie tego czasu zwrócić pieniądze wraz z ustalonymi uprzednio odsetkami. Jak pisze Hoppe: „Z punktu widzenia oszczędzających, wymieniają oni obecny pieniądz na obietnicę przyszłego pieniądza: odsetki stanowią ich nagrodę za wykonywanie funkcji czekania”. Bank oczywiście pożycza pieniądze dalej, a mianowicie przekazuje je inwestorom, którzy z kolei zobowiązują się zwrócić je (wraz z odsetkami) bankowi. Dochodem tego ostatnio jest zatem różnica między odsetkami płaconymi oszczędzającym i pobieranymi od pożyczających. Wszystko jest w porządku – ilość pieniądza nie wzrasta, mamy stuprocentowe rezerwy.

Co się jednak dzieje, gdy pomieszamy dwie opisane funkcje: depozytową i kredytową? No cóż, na tym polega miłościwie nam panujący system rezerwy cząstkowej. Deponenci otrzymują odsetki, a oszczędzający – prawo do wypłaty na żądanie. Taki bank bazuje na tym, że na ogół ludzie nie przychodzą w tym samym momencie, aby wybrać swoje wkłady (zjawisko takie nazywamy „runem” na banki). Bank zachowuje jedynie tyle pieniędzy, ile wynoszą przeciętne codzienne wypłaty, resztę wypłaca natomiast kredytobiorcom. Dochodzi do fikcyjnej kreacji pieniądza, która dziś uważana jest powszechnie za normę i oczywistość.

Ktoś może powiedzieć – i w istocie tak się mówi – że system ten jest korzystny dla wszystkich, a w każdym razie jest po prostu wynikiem wolnej umowy między zainteresowanymi. Hoppe obala te argumenty. Najpierw odwołuje się do pojęcia sprawiedliwości: w tym systemie dochodzi do sytuacji, w której deponenci teoretycznie w dalszym ciągu pozostają właścicielami funduszy, które bank przekazał kredytobiorcom. Oznacza to, że deponent i kredytobiorca jednocześnie uprawnieni są do pełnej kontroli nad tymi samymi pieniędzmi, co jest „niemożliwością prawną”. Bank, który tak postępuje, nie może wypełnić swoich zobowiązań umownych.

No cóż, założmy jednak, że deponenci godzą się na to (w rzeczywistości zazwyczaj nie zdają sobie z tego sprawy i nie zaprzątają sobie tym głowy). Wydawałoby się, że to po prostu ich wybór.

Gospodarka jest jednak zestawem naczyń połączonych: banki, deponenci i kredytobiorcy wchodzą w układy z innymi podmiotami na rynku. Otóż bank, który postępuje w podany sposób, w istocie zwiększa sztucznie podaż pieniądza. Jest tak, ponieważ bank daje kredytobiorcom albo realne pieniądze (nie wycofując odpowiedniej ilości papierów), albo rachunki czekowe (nie wycofując z obiegu prawdziwego pieniądza). Po takiej operacji na rynku istnieje (raczej: „istnieje”) większa ilość pieniądza, niż wcześniej. Jego siła nabywcza zmniejsza się, mamy do czynienia z inflacją. Jest to niekorzystne dla społeczeństwa i stawia w uprzywilejowanej pozycji banki i kredytobiorców. Dalekosiężną konsekwencją tego jest cykl koniunkturalny, który „austriacy” uważają m.in. za przyczynę słynnego Wielkiego Kryzysu.

O co chodzi? Otóż sztucznie zawyżona ilość kredytu przekłada się na jego niższą cenę. To jest fałszywy sygnał, który skłania przedsiębiorców do zaciągania pożyczek, których w normalnych warunkach by nie zaciągnęli. Kredyt polega jednak na tym, że wierzyciel powstrzymuje się od konsumpcji określonych dóbr teraz za obecnie posiadane pieniądze – w zamian za obietnicę większych pieniędzy w przyszłości. W wypadku, który rozważamy, takiego poświęcenia nie ma – kredyt bierze się z niczego, pieniądz jest sztucznie wytworzony, inwestorzy mają wrażenie, że oszczędności wzrosły. Wycofują dostępne obecnie zasoby, aby przeznaczyć je na przyszłe dobra kapitałowe. Ceny dóbr kapitałowych rosną więc w stosunku do cen dóbr konsumpcyjnych. Później jednak do głosu dochodzi rzeczywista stopa preferencji czasowej społeczeństwa (czyli stopień, w jakim wolą oni dobra obecne od przyszłych). Wówczas rosną ceny dóbr konsumpcyjnych, stopa procentowa także rośnie, a część inwestycji dokonanych za fikcyjne kredyty okazuje się błędna. Dochodzi do recesji i obniżenia się poziomu życia.

W dalszym ciągu swoich wywodów Hoppe zbija możliwe kontrargumenty zwolenników bankowości z rezerwą cząstkową (co ciekawe: zwolenników wywodzących się z obszaru Szkoły Austriackiej), nie jest to jednak temat tego krótkiego opracowania. Celem było jedynie uświadomienie czytelnikowi, że system, który być może uznaje za normalny i oczywisty, wcale niekoniecznie takim jest. Zainteresowanych odsyłam do książki H. H. Hoppego „Ekonomia i etyka własności prywatnej”.

Autor: Adam T. Witczak

Hans Herman Hoppe – „Ekonomia i etyka własności prywatnej”, Fijor Publishing 2011

Komentarze są zamknięte