O „polskich obozach śmierci” nieco inaczej

Niezależna Gazeta Obywatelska2

Na razie krytyczne głosy na temat wypowiedzi amerykańskiego prezydenta o „polskich obozach śmierci” przycichły. Już od kilku dni większość Polaków żyje nadchodzącymi igrzyskami piłkarskimi. Po ulicach Opola jeżdżą samochody oflagowane polskimi barwami narodowymi; na niektórych powiewają aż dwie flagi, po jednej i drugiej stronie pojazdu. Szkoda, że nie widać ich w święta państwowe. Nie tak dawno, 3 Maja, poruszał się po Opolu i na Górze św. Anny bodaj jeden tylko samochód z polską flagą; było to auto mojego kolegi – Adama Sobolskiego. Wiem o tym, bo razem z nim tego dnia jeździłem.

Jednakże temat „polskich obozów śmierci” powróci. Tkwi bowiem w nas, jak oścień zatruty niesprawiedliwością. Nie pozwolą nam również o nim zapomnieć zwolennicy tej antypolskiej tezy, krajowi i zagraniczni. Póki co, prześledźmy argumentację wybranych przeze mnie trzech medialnych obrońców Baracka Husseina Obamy II.

Daniel Passent z „Polityki” sprawę zbagatelizował, uważając tę wypowiedź za zwykły lapsus, za coś w rodzaju niegroźnego wypadku przy pracy, nad którym nie warto w ogóle deliberować. Ale czy po tym publicyście można się było spodziewać czegoś innego?

Z kolei Sławomir Sierakowski zinterpretował słowa prezydenta USA „geograficznie”. Wedle niego Obama miał na myśli Polskę jako miejsce istnienia tych obozów, nie zaś Polaków jako oprawców. Przypomina to szkolną „analizę” utworu literackiego, posługującą się domysłem, „co autor miał na myśli”. Na myśli miał to, co powiedział. Skąd bowiem redaktor Krytyki Politycznej, choćby i naczelny, wie, że było to coś innego? Zaś samego argumentu „geograficznego” nie da się utrzymać właśnie z powodu… geografii. Politycznej, ma się rozumieć. Lecz o tym za chwilę.

Jeśli Passent i Sierakowski mnie nie zaskoczyli, to zaskoczył mnie Stanisław Michalkiewicz. Lubię czytać jego felietony. Odpowiada mi w nich ostrość sformułowań, ironia, kpina, sarkazm. Sam chciałbym tak pisać. Podzielam też wiele opinii i ocen tego publicysty. Choć nie wszystkie. W jednym z ostatnich felietonów, „Gaffa starannie zaprojektowana”, napisał, że „znaczna część tych zbrodni dokonała się na polskim terytorium państwowym”. Idzie, oczywiście, o zbrodnie niemieckie.

Otóż uważam tę tezę Michalkiewicza za nieścisłą, by nie powiedzieć – błędną. De facto Polska jako państwo wtedy nie istniała. Istniała jedynie de iure, jako podmiot prawa międzynarodowego. Ale domagać się wówczas od Niemców i Sowietów respektowania tego prawa, to jakby pisać na Berdyczów.

Oświęcim, na mocy dekretu Adolfa Hitlera, już w pierwszych miesiącach wojny został włączony do III Rzeszy. Tak więc KL Auschwitz powstał oraz funkcjonował na „niemieckim terytorium państwowym” – czy nam się w odniesieniu do Oświęcimia to określenie podoba, czy nie. Z tego choćby powodu był niemieckim obozem śmierci, nie zaś polskim. Niemcy dokonali przy tym dwojakiego rodzaju zbrodni: najpierw na suwerennym państwie polskim, potem na więźniach obozu. Warto o tej podwójnej zbrodni pamiętać.

Jak powszechnie wiadomo, z reszty polskich ziem, nie włączonych do III Rzeszy i nie zagarniętych przez Związek Sowiecki, utworzyli Generalne Gubernatorstwo (zwane potocznie Generalną Gubernią), administracyjną hybrydę, zarządzaną z Krakowa przez niemieckiego gubernatora Hansa Franka. Flaga tego niby-państwa była tożsama z niemiecką. Reszta symboliki państwowej – również.

Polacy nie sprawowali na terytorium GG suwerennej władzy. Sprawowali ją Niemcy. Zatem GG, choć zamieszkana głównie przez Polaków, również nie była „polskim terytorium państwowym”. Obozy zagłady, jakie tu powstały – Treblinka, Majdanek, Bełżec, czy Sobibór – były w pełnym i wyłącznym znaczeniu tego słowa „niemieckie”. Nie da się bowiem sensownie twierdzić, że Polacy mogli zbudować „polskie obozy śmierci” na niemieckim terytorium państwowym, lub tam, gdzie Niemcy sprawowali suwerenną władzę. Taka możliwość nie istniała. Ktoś, kto temu zaprzecza, albo jest politycznym idiotą („idiota” to po łacinie „laik”), albo cynicznym kłamcą.

Tymi mniej więcej uwagami podzieliłem się ze Stanisławem Michalkiewiczem. A oto w całości jego odpowiedź (pomijam jedynie zwroty grzecznościowe):

„Wszystko się zgadza – ale te miejsca obecnie znajdują się na polskim terytorium państwowym – a   nie sądzę, by np. Amerykanie znali wszystkie subtelności – które części polskiego terytorium państwowego Hitler włączył do Rzeszy, a których nie. Jak się zaczniemy wyrzekać terytorium państwowego, to inni chętnie nam je odbiorą, przynajmniej częściowo”.

Publicysta posłużył się tu argumentem podobnym do „geograficznego” argumentu S. Sierakowskiego. Błąd w rozumowaniu jednego i drugiego wziął się z niezrozumiałego dla mnie ignorowania faktu, że tamte zbrodnie ludobójstwa nie zostały popełnione teraz, lecz w przeszłości, a więc i miejsce ich popełnienia należy umieścić w odpowiednim kontekście historycznym. Inaczej nie będziemy mieli do czynienia z historią, lecz z jakąś polityczną bijatyką w stylu wolnoamerykańskim, a w najlepszym razie ze sporem „golono – strzyżono”.

Niewątpliwie natomiast S. Michalkiewicz ma rację, sądząc, że Amerykanie nie znają wszystkich „subtelności”, związanych z polityką terytorialną Hitlera. Ale jeśli z powodu swej niewiedzy dopuszczają się szkalowania Polski i Polaków, należy im te błędy wytykać, cierpliwie tłumacząc, jak było naprawdę, albo, jak proponują niektórzy, pozywać ich do sądu. Wypowiedź Baracka Husseina Obamy II mieści się w kategorii „podżegania do nienawiści narodowej”. Obok „podżegania do nienawiści rasowej”, stanowi ona – wedle kanonu „poprawności politycznej”, której sam jest takim gorącym zwolennikiem – przestępstwo. Pozwanie go do sądu nie wchodzi jednak w rachubę.

Z obawy o utratę przez Polskę terytorium państwowego publicysta „Najwyższego Czasu” proponuje relatywizowanie prawdy historycznej, przemilczanie jej, co stanowi jedną z form manipulacji. Nie wyrzekaliśmy się Wilna, czy Lwowa, mimo to zabrano nam te miasta. Nasze chęci, czy niechęci nie miały na to żadnego wpływu. Chęci innych też nie mają mocy sprawczej. Ma ją wyłącznie siła, bądź słabość państwa. Ale to polityczny banał od wieków.

W swym felietonie S. Michalkiewicz uwalnia Obamę od winy, obarczając nią administrację Białego Domu. Uważa mianowicie, że ta posłużyła się nieświadomym znaczenia tego, o czym mówi, prezydentem jako narzędziem do realizacji długofalowej, skoordynowanej polityki żydowsko-niemieckiej przeciwko Polsce. Przy okazji pada nazwisko Emanuela Israela Rahma, mianowanego przez Obamę szefem administracji waszyngtońskiej w czasie, gdy obejmował swój urząd. Rahm jawi się w opinii publicysty jako uosobienie zła, jako jeden z polakożerców. Na tej podstawie można by wysnuć wniosek, że tekst przemówienia to jego sprawka. Tego jednak publicysta dosłownie nie twierdzi. Nie twierdzi, bo nie może tak twierdzić. Od 16 maja 2011 r., a więc od ponad roku, E. I. Rahm jest burmistrzem Chicago i nie pełni funkcji szefa administracji Białego Domu. Przy okazji warto przypomnieć, że w 2007 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył go Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej za działalność na rzecz rozwoju współpracy polsko-amerykańskiej. Czyżby zatem, w świetle ocen, aluzji i domysłów Michalkiewicza, polski prezydent się pomylił?

Skoro jestem już przy temacie, powiem na zakończenie, że podzielam, wyrażoną na tych łamach, opinię Arkadiusza Karbowiaka na temat naszych prawdziwych, nie zaś urojonych przewin, a nawet zbrodni popełnionych na osobach z innych nacji. Najczęściej, jak mniemam, zbrodni incydentalnych, mających charakter odwetu. Ale jest coś, co nas korzystnie odróżnia od Niemców, Rosjan, Ukraińców. To niewątpliwy fakt, iż żadna siła polityczna w Polsce nie stworzyła, nie propagowała, ani tym bardziej nie realizowała ideologii narodowej, czy państwowej, której elementem składowym byłoby ludobójstwo (z pewnym zastrzeżeniem odnoszę to do polskich komunistów, których ideologia przechodziła przez różne etapy). Ten fakt jakby umykał świadomości Polaków, jakby uważali go za tak oczywisty, lub tak nieistotny, że nie warto o nim mówić. I jedno mniemanie, i drugie okazało się błędne. Przekonaliśmy się o tym przy okazji przemówienia Obamy.

Autor: Tadeusz Kasprowicz

  1. aaa
    | ID: a3e0ee82 | #1

    I na koncu tekstu tez sie Pan pomylil – „polscy komunisci” to tak jakby mowic sucha woda. To nie byli Polacy tylko w wiekszosci Zydzi albo osoby polskiego pochodzenia ale uwazajace sie za miedzynarodowych komunistow a to duza roznica. W zadnym razie nie mozna nazwac tej komunistycznej holoty „polska” – co najwyzej „moskiewska” albo „sowiecka”

  2. aaa
    | ID: a3e0ee82 | #2

    A jesli chodzi o Pana Arkadiusza Karbowiaka to jest to znany falszerz historyczny wybielajacy role Niemcow jako zbrodniarzy i najwyrazniej zafascynowany faszyzmem – polecam tekst patrioty z wartosciowej strony: polskie kresy http://www.polskiekresy.pl/index.html?act=nowoscifulldb&id=62

    Pan Karbowiak zaslynal z twierdzenia ze proces norymberski byl pogwalceniem prawa przez zwyciezcow albo ze ludobojstwo i czystki etniczne to „normalny” element wojny i trzeba to zaakceptowac !?
    Pan Karbowski przedstawia sprawe tak jakby ludobojstwo Polakow na Kresach Wschodnich bylo rownomiernym konfilktem, jakos wojna polsko-ukrainska co jest falszem. Trzeba wiedziec kto byl katem a kto ofiara!

    Nie bedzie akceptacji dla czegos takiego! Nie ma zgody na relatywizacje zbrodni niemieckich i banderowskiego ludobojstwa

Komentarze są zamknięte