„Inkwizycja po polsku czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka”

Niezależna Gazeta Obywatelska

Wierząc w wolność słowa, w przyrodzony fundament i bezsprzeczny przywilej wolnego człowieka w wolnym kraju, w imię którego dr Ratajczak poświęcił się, jako redakcja NGO zdecydowaliśmy się przybliżyć naszym czytelnikom okoliczności, pierwsze dni i tygodnie bezprzykładnego i zaciętego, depczącego wszelkie normy prawne i etyczne ataku na jego osobę.

Chcemy Państwu przedstawić historię nad przeciętnego naukowca, błyskotliwego i ciętego w swych wypowiedziach historyka, lubianego i zawsze pogodnego człowieka, który, być może naiwnie, wierząc w nieskrępowaną wolność wypowiedzi, dobrowolnie skazał się na niebyt.

W ciągu dni, miesięcy, lat stracił wszystko. Pracę, szacunek, dom, rodzinę, a tragicznym epilogiem jego beznadziejnej walki o wolność historyka do badań naukowych były rozkładające się zwłoki na parkingu pod jednym z opolskich centrów handlowych, znalezione przypadkowo w samochodzie, który stał się jedynym domem dr Dariusza Ratajczaka, pierwszej w historii III RP śmiertelnej ofiary medialnego linczu.

Prezentujemy Państwu fragment książki „Inkwizycja po polsku czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka” wydanej w Poznaniu w roku 2003. Jest to osobisty i przejmujący zapis batalii jaką osamotniony dr Ratajczak stoczył z własną uczelnią, uczelnią która jako pierwsza wydała skazujący wyrok. Później spirala nienawiści nabrała rozpędu.

Autor: Tomasz Greniuch

Przeczytaj również: dr Marek Kawa w pierwszą rocznicę śmierci dr Ratajczak „Czy wina współmierna do kary”

Oddajmy głos dr Ratajczakowi:

Od autora

W kwietniu 1999 roku polską opinię publiczną zaabsorbowała sprawa doktora Dariusza Ratajczaka, pracownika Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego, autora książki „Tematy niebezpieczne”.

Środki masowego przekazu, w tym przede wszystkim zawsze czujna Gazeta Wyborcza, triumfalnie obwieściły, że oto na opolskim uniwersytecie zagnieździł się rewizjonista holocaustu twierdzący iż w Auschwitz-Birkenau nie istniały komory gazowe. Podobnie uważało kierownictwo Państwowego Muzeum w Oświęcimiu, profesor Witold Kulesza z rodzącego się w bólach Instytutu Pamięci Narodowej oraz cały tabun moralnych autorytetów, wśród których nie zabrakło przebranej w duchowne szaty katolewicy.

Moją skromną osobą – co było do przewidzenia – zainteresował się również wymiar sprawiedliwości (nadal mam wątpliwą przyjemność występować w wiadomej sprawie przed kolejnymi sędziami i… atrakcyjnymi prokuratorkami), ale wcześniej, u zarania afery I połowy roku 1999, władze opolskiej uczelni podjęły własne kroki dyscyplinarne wobec nieodpowiedzialnego naukowca. Ich finałem było wydalenie mnie z Uniwersytetu Opolskiego w kwietniu 2000 roku (z zakazem pracy w szkolnictwie do roku 2003). Decyzja ta została podtrzymana przez Komisję Dyscyplinarną przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego kilka miesięcy później.(…)

(…) Proszę mi wierzyć, to naprawdę będzie smutna opowieść o upadku akademickich obyczajów oraz mojej beznadziejnej, skazanej od samego początku na niepowodzenie walce z Systemem…

Przed wojną

Podobno trudno byłoby uważać mnie za postać konwencjonalna – jednego z wielu niemal anonimowych pracowników naukowych Uniwersytetu Opolskiego. Nieskromnie powiem, wielu uważało mnie za człowieka o dużej, wszechstronnej wiedzy, utalentowanego historyka, dowcipnego publicystę historyczno-politycznego. Przy tym – znowu podobno – osobnika przekornego oraz życzliwego (momentami do przesady) innym ludziom.

Jak jest – doprawdy nie piszącemu te słowa sądzić (tym bardziej, że wad u mnie mrowie), aliści nie mogę nie zauważyć, że studenci – absolwenci opolskiej uczelni – wspominają mnie nieomal z rozczulającym rozrzewnieniem. Pani Katarzyna Rdzanek, obecnie dziennikarz w opolskim radiu, stwierdziła na łamach prasy (i to w momencie, gdy przyznawanie się do koneksji z Ratajczakiem było co najmniej ryzykowane), iż byłem świetnym oraz inspirującym.

Ten ton pobrzmiewa w oświadczeniu 19 studentów III roku historii UO, którzy – pomimo grożących im niebezpieczeństw – w kwietniu 1999 roku ujęli się za swoim wykładowcą: Bardzo cenimy pracę naukową dr Ratajczaka i Chcielibyśmy mieć możliwość kontynuowania z nim zajęć.

Podobnie wypowiadali się absolwenci historii UP (Przemysław Babicz, Dagmara Celta, Tomasz Płowiec, Andrzej Pomianowski, Piotr Zacłona) w liście opublikowanym w konserwatywno-liberalnym „Najwyższym Czasie!”: Zdecydowanie protestujemy przeciwko szkalowaniu Jego [Dariusza Ratajczaka – DR]dobrego imienia, cenimy dr Ratajczaka jako naukowca, ale również jako człowieka, który nie boi się zajmować niebezpiecznymi tematami.

Swoistym zaś podsumowaniem mojej pracy na opolskiej uczelni jest opinia jaką wystawił mi w dniu 20 kwietnia 1999 r. wicedyrektor Instytutu Historii UO, dr hab. Leszek Kuberski (nie wzięto jej pod uwagę podczas uczelnianego śledztwa; dokument ów wygrzebałem ze sterty dokumentów zgromadzonych przez opolską prokuraturę): Będąc pracownikiem dydaktycznym prowadził ćwiczenia i wykłady z następujących przedmiotów: historia Polski 1795-1918, historia Polski po II wojnie światowej, historia powszechna po II wojnie światowej, historia Anglii, historia USA. W czasie zajęć ćwiczeniowych niejednokrotnie stosował aktywizujące metody nauczania oraz wykorzystywał różne środki dydaktyczne. Przez studentów były one lubiane i wysoko oceniane.

Prawdą jest, że prywatnie nigdy nie kryłem swego antykomunizmu oraz sprzeciwu wobec wszelkiej postępowości (takim poznali mnie już koledzy – studenci z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu), ale przez ponad 11 lat (od 1988 roku począwszy) pracy na opolskiej uczelni nie miałem z tego powodu szczególnych, godnych odnotowania konfliktów ze zwierzchnikami.

Przeciwnie, ci zdawali się doceniać moją zawodową rzetelność, nie ingerowali w tok zajęć, wystawiali wzorowe oceny okresowe, umożliwili wreszcie obronę wysoce niebezpiecznej pracy doktorskiej poświęconej wojskowemu wymiarowi sprawiedliwości na Śląsku Opolskim w latach 1945-1955. Uznano ją za jedną z dwóch najlepszych prac historycznych obronionych na uniwersytecie w przeciągu ostatnich 3 lat; natomiast moje wystąpienia na rozprawie doktorskiej naukowcy ocenili jako ekscytujące.

Co najwyżej ich obawy, formułowane zresztą bardzo ostrożnie i to dopiero od II połowy lat dziewięćdziesiątych, budziło poruszane przeze mnie podczas zajęć ze studentami tak zwanego wątku żydowskiego.

Posiłkuję się w tym miejscu osobistym zapisem: Na początku kwietnia 1996 roku wezwał mnie do siebie profesor Stanisław Nicieja. Rozmawialiśmy o moich przyszłych planach, o pracy doktorskiej. W pewnej chwili profesor – bardzo delikatnie – zasugerował mi abym miarkował się w swoim krytycyzmie w stosunku do Żydów. Odpowiedziałem mu, że nie byłbym w zgodzie z sumieniem i historyczną rzetelnością, gdybym nie podkreślał ich roli w ekspansji komunizmu, czy nie zauważał w Polsce komunistyczno-żydowskiej nadinterpretacji w organach represji do roku 1956. Nie widziałem również niczego złego w przypominaniu studentom, że antypolonizm inspirowany jest przez wpływowe kręgi żydowskie (miałem na ten temat kilka wykładów przy okazji zajęć z najnowszych dziejów Polski). Podkreśliłem jednak, że Żydzi jako Żydzi mnie nie interesują, a poza tym wszelkie wypowiadane przeze mnie poglądy mogę udokumentować. Dobrze – przerwał mi profesor – ale niech pan uważa. Pan wie jaka to jest niesamowita siła.

Szczerze mówiąc, zbagatelizowałem to ostrzeżenie. Pomyślałem sobie tylko nieco później, spacerując z psem po Opolu, że niby wszyscy wyśmiewają spiskową teorię dziejów, ale tak naprawdę traktują ją ze śmiertelną powagą. Już miałem temat na kolejny wykład. To były jednak niewinne przekomarzania, rodzaj nieostrej przekąski przed daniem głównym.

Mniej więcej półtora roku później, jesienią 1997 roku, odwiedził mnie w murach opolskiej uczelni jej były student. Absolwent ów – dzisiaj człowiek na stanowisku – trzymał pod pachą pożyczone od pana X dosyć grube numery „Stańczyka” – neokonserwatywnego periodyku wydawanego przez Tomasza Gabisia.

Oczywiście zaintrygowały mnie obszerne, naukowe, w pełni profesjonalne artykuły Gabisia dotyczące rewizjonizmu Holocaustu. Pomyślałem, że warto na tej zasadniczej podstawie skonstruować krótki wykład. Wkrótce odstałem nowe materiały i baza źródłowa była gotowa. Ale – podkreślam – nie traktowałem tej tematyki w sposób priorytetowy. Jeżeli w latach 1997-1999 wygłosiłem 5 krótkich wykładów na temat rewizjonizmu Holocaustu – to wszystko.

To był margines moich zainteresowań. Zresztą dysponowałem wtedy ograniczonymi źródłami. Budzące respekt kilogramy materiałów otrzymałem od Faurissona, Grafa, Rudolfa czy Tobena, znanych rewizjonistów historycznych, dopiero wtedy, gdy okrzyknięto mnie pierwszym polskim rewizjonistą Holocaustu.

Na wykładach natomiast zawsze podkreślałem, że poglądy rewizjonistów dotyczące np. komór gazowych nie są moimi poglądami. Jeżeli natomiast ktoś pytał się mnie, czy Holocaust był wyjątkowym wydarzeniem w dziejach świata, odpowiadałem – podobnie jak rewizjoniści – nie, nie był. Jeśli pan/pani tak sądzi – kontynuowałem – proszę to powiedzieć sowieckim łagiernikom i jeńcom wojennym, ofiarom głodu na Ukrainie, czy wielu Polakom. To przekonanie, przyznaję, było ugruntowane u mnie od dawna.

Zresztą powyższe słowa potwierdza pewien student historii, słuchacz mojego wykładu o Holocauście: Ratajczak =, którego wykłady były zawsze bardzo ekspresyjne, intrygujące i zmuszające do myślenia najgorszych nawet matołków (był to jedyny naukowiec w Instytucie Historii UO na zajęciach którego sala zapełniona była ochotnikami z różnych lat i kierunków do pełna), w sprawach rewizjonizmu Holocaustu zachowywał dystans. Wykład rozpoczynał mniej więcej tak: „No cóż, to nie są moje poglądy, ale problem istnieje. Jeżeli rewizjoniści są historyczną i społeczną rzeczywistością – należy o niej mówić. Mam nadzieję, że nie wywrócę Państwu świata do góry nogami”. Zresztą zestawiał ich poglądy ze stanowiskiem oficjalnym.

Pomimo tej nietypowej dla Ratajczaka wstrzemięźliwości – studenci dosłownie „walili drzwiami i oknami”. No bo ktoś słyszał do tej pory o jakichś rewizjonistach, to w kontekście, że to chamy, świnie i neonaziści. A Ratajczak, krytyczny wobec kilku tez przez nich głoszonych, jednak chamami ich nie nazywał. Poza tym większość dowiadywała się po raz pierwszy, że w środowisku tym nie brakuje profesorów, a ogólniej poważnych ludzi reprezentujących różne opcje ideowe. I to było dla nas novum.

Proszę mi wierzyć, podczas wykładów o Holocauście nie było żadnych ekscesów, trzaskania drzwiami itd. Naprzód mówił Ratajczak, później dyskutowaliśmy. Jeżeli starczyło czasu – na zajęciach, ale najczęściej w palarni lub w akademikach. To znaczy – dyskutowali głównie mężczyźni, bo kobiety nie zawsze podążały za jego tokiem rozumowania.

Ostatnie zdanie – nawiasem pisząc – mogłoby sugerować, że żeńska część studenckiej publiki nie darzyła mnie szczególną sympatią. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie, że to jednak półprawda. Wnioskuję tak chociażby na podstawie wypowiedzi „mojej” studentki-anglistki, którą uzyskałem dzięki uprzejmości kolegi-naukowca. Otóż owa niewiasta stwierdziła: Ratajczak był bardzo tradycyjny w sprawach damsko-męskich. Nie znosił feministek, lesbijek, „nawiedzonych bab”. Dawał temu wyraz podczas wykładów z najnowszych dziejów Stanów Zjednoczonych. W ogóle lubił przyłożyć kobietom. Ale robił to w tak dowcipny sposób, że trudno było się na niego gniewać. Z drugiej strony był admiratorem Margaret Thatcher. Na egzaminach kobiety traktował ulgowo, pół żartem, pół serio. Jestem przekonana, że kobietę – historyka traktował w kategoriach nieporozumienia. Był urokliwym „męskim szowinistą”.

Na początku marca 1999 r. wydałem własnym sumptem liczącą około 100 stron książkę zatytułowaną Tematy niebezpieczne. Starałem w niej się ująć w sposób maksymalnie skrócony, a przede wszystkim spublicyzowany niektóre zagadnienia poruszane na zajęciach ze studentami w ciągu ostatnich 2 lat. Jednym z owych zagadnień był oczywiście rewizjonizm Holocaustu. Ująłem go na niecałych 4 stronach w duchu relacji cudzych poglądów.

Przez kilka tygodni książka – masowo wykupywana przez studentów – nie wywoływała kontrowersji wśród opolskiej uczelnianej wierchuszki, chociaż jej pierwsze egzemplarze (około 10 egzemplarzy) opatrzone imiennymi dedykacjami trafiły do rąk Rektora oraz kolegów-naukowców. No, może z małym wyjątkiem. Otóż niektórzy obrazili się na podrozdział Kilkanaście wskazówek dla młodego historyka-naukowca, gdyż przyjęli do siebie uwagi w stylu: Nie bierz łapówek. To nieetyczne. Od tego są mądrzejsi. W razie czego – tylko ty wpadniesz.

Generalnie jednak panował typowy dla opolskiej uczelni błogi, prowincjonalny spokój. Do czasu. 8 kwietnia rozpętało się piekło.

Autor: Dariusz Ratajczak, Opole, październik AD 2002

„Inkwizycja po polsku czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka” Poznań 2003

Komentarze są zamknięte