Inkwizycja po polsku: Aż do gorzkiego końca…

Niezależna Gazeta Obywatelska

Przez niemal całą drugą połowę 1999 roku wokół uczelnianego wątku afery Ratajczaka panowała względna cisza. Było to o tyle zrozumiałe, że – jak już nadmieniłem – władze uniwersytetu czekały na szybki, skazujący wyrok sądowy, który właściwie automatycznie rugowałby mnie z uczelni.

Tymczasem opolski Sąd Rejonowy umorzył moją sprawę (sądzony ma czyste papiery). Ponadto odwołanie się od tej decyzji tak prokuratora, jak i piszącego te słowa zapowiadało długą batalię. Co zresztą stało się faktem: sprawa nadal się toczy (jesień 2001).

To zmieniło sytuację. Nagle zaczęto się szaleńczo śpieszyć, byle tylko załatwić mnie przed końcem kwietnia 2000 r., gdyż właśnie wtedy kończył się roczny okres zawieszenia po którym – zgodnie z przepisami – powinienem powrócić do pełnienia obowiązków nauczyciela akademickiego. A na to nie można było sobie pozwolić. Plujący jadem antysemityzmu doktor nadal wykłada? Nie, tego nie zdzierżyłaby „Gazeta Wyborcza”, dziesiątki moralnych mądrali goszczących codziennie na jej łamach, Władysław Bartoszewski, arcybiskup Życiński et consortes. Nie zdzierżyłby również Rektor Stanisław S. Nicieja.

Ponadto przysłowiowej oliwy do uczelnianego ognia dolałem sam, występując na początku 2000 r. w ogólnopolskim Radiu Maryja. Trzy miesiące po radiowej audycji sporządziłem w kajecie dłuższą, porządkującą notkę: Jesienią 1999 r. zadzwonił do mnie profesor Ryszard Bender z propozycją wspólnego występu w audycji Radia Maryja. Sprawa przeciągnęła się o dwa miesiące, ostatecznie jednak 13 stycznia 2000 r. pojawiłem się w Toruniu. Do naszej dwójki dołączył również p. profesor Peter Raina.

Nie chcę dłużej rozwodzić się nad naszą wieloaspektową wieczorno-nocną rozmową ze słuchaczami („Wyborcza” piórem młodego Maziarskiego zapluła się ze złości na „Trzech kłamców”, a profesor Bender miał dodatkowe kłopoty, gdyż jacyś młodzi wariaci z Unii Pracy, taka polska odmiana hunwejbinów, oskarżyli go o sławetne „kłamstwo oświęcimskie” [dopiero po pewnym czasie skulili ogon i wrócili pod stół – DR] – wspomnę tylko o wątku związanym z opolskim uniwersytetem.

Otóż w pewnym momencie – na początku audycji – profesor Raina, któremu wcześniej przekazałem dokumenty mojej sprawy, powiedział, iż postępowanie władz uczelni w mojej sprawie to hańba, a ponadto personalnie „przyłożył” Łukaszewskiemu w stylu: i taki człowiek mieni się profesorem. Byłem mu za to bardzo wdzięczny, tym bardziej, że ze względów taktycznych sam nie mogłem tego powiedzieć.

No, ale ci z uczelni również to słyszeli i później podczas rozprawy na uniwersytecie jeden z nich, taki były marksistowski filozof – „wumlista” i serdeczny kolega Łukaszewskiego, profesor Bartłomiej Kozera (kilkanaście lat wcześniej – jak mi opowiadano – tropiciel krzyżyków zawieszonych na lusterkach samochodów jego podwładnych), gadał, że za Ratajczakiem stoją „określone, ciemnogrodzkie siły z Radia Maryja”. Pił oczywiście do wypowiedzi Pana Petera. Pomyślałem sobie po jego wypowiedzi: „Rany boskie, odkurzyli i naoliwili Zarako-Zakarkowskiego. Gdzie ja do cholery jestem!”.

Nie wybiegajmy jednak w przyszłość.

W grudniu 1999 r. uaktywnia się uczelnia, a konkretnie niemal do tej pory bezczynna Komisja Dyscyplinarna. Przede wszystkim wymieniono jej przewodniczącego. Miejsce starego profesora fizyki, Tadeusza Góreckiego, który do sprawy nie miał serca, a poza tym polskim sposobem rozchorował się, zajął młody pistolet – dr hab. Stefan Grochalski – podobno prawnik z wykształcenia i współwłaściciel czy udziałowiec jakiejś marnej wyższej szkoły.

Oczywiście starałem się zasięgnąć języka na temat nowego przewodniczącego, co w konsekwencji zaowocowało pouczającą opowiastką autorstwa pewnego uczelnianego znawcy tematu: Von Neuratha zastąpił Heydrich. Znasz przecież historię Protektoratu Czech i Moraw. To wystarczyło. Tak się składa, że znałem.

Prace ruszyły. Odnowiona komisja zebrała się kilka razy, a mnie umożliwiono dostęp do protokołów (z bezwzględnym zakazem kserowania) jej spotkań. Ponadto wyznaczono mi z urzędu uczelnianego obrońcę – dr Grzegorza Francuza.

O Francuzie piszę – przyznaję – z pewnym ociąganiem, gdyż tak naprawdę chciałem bronić się sam, tak jak wcześniej w sądzie. Niestety, uczelniane przepisy są inne. Grzegorz, Ślązak z Rybnika, Były WiP-owiec wyrzucony za poglądy z opolskiego uniwerku w roku 1981, okazał się człowiekiem uczciwym, ale wewnętrznie złamanym. Trochę się bał, i początkowo chyba naprawdę myślał, że jestem faszystą i antysemitą. Takie WiP-owskie, lewackie resentymenty. Także solidarność wyrzuconego i wyrzucanego nie w pełni zagrała. Później dowiedziałem się, że w jakiś sposób służbowo zależny był od Kozery, który podczas rozprawy czynnie popierał Łukaszewskiego. W sumie jednak starał mi się nie przeszkadzać oraz kilka razy – całkiem słusznie – tonował ostrość moich wystąpień. Dobre i to.

Jak już nadmieniłem, od początku 2000 r. począłem przeglądać owoce pracy Komisji Dyscyplinarnej – czyli protokoły. Była to smutna lektura. Okazało się bowiem, że jej członkowie przed rozprawą (przed pierwszą rozprawą!!!) zabawiali się w dokonywanie ocen związanych z książką Tematy niebezpieczne i osobą obwinionego. Dotyczyło to szczególnie tych osób, które już za kilka tygodni miały stanowić Skład Orzekający Komisji, czyli ciało bezpośrednio mnie sądzące.

Dwa przykłady. Jak wynika z protokołu z I posiedzenia (16 grudnia 1999 r.) profesor Maciej Dymkowski (ze Składu Orzekającego) raczył był zauważyć: należy szybko zająć się sprawą dra Ratajczaka, tak aby przestał on nadal kompromitować uczelnię. Natomiast 24 stycznia 2000 r. przewodniczący Komisji (oraz Składu Orzekającego), Grochalski, wygłasza (zgodnie z protokołem): Nie przystoi sprzeniewierzać się prawdzie oczywistej.

Reasumując – po co bawić się w proces, uczelniany sąd już skazał Ratajczaka.

Stalinizm zmartwychwstał w Opolu.

16 marca 2000 r. w godzinach wieczornych rozpoczyna się pierwsza uczelniana rozprawa. Skład Orzekający stanowią: dr hab. Stefan Grochalski (przewodniczący); profesor Maciej Dymkowski (psycholog, serdeczny przyjaciel obecnego na Sali rzecznika dyscyplinarnego UO Łukaszewskiego, podobnie jak on „spadochroniarz” z Uniwersytetu Wrocławskiego); profesor Krystyna Czaja (chemiczka); profesor Włodzimierz Kaczorowski (historyk zajmujący się dziejami Śląska, m.in. biografista… śląskich lekarzy); ks. dr Kandziocha (Wydział Teologiczny Uniwersytetu Opolskiego).

Zostają mi przedstawione zarzuty, ja na nie obszernie odpowiadam, następnie zostaje wyznaczony termin kolejnej rozprawy – tak w telegraficznym skrócie wyglądał przebieg spotkania.

Żeby nie być posądzonym o stronniczość, zacytuję w tym miejscu wypowiedź jednego z nielicznych świadków tego wydarzenia (rozprawa miała charakter otwarty dla pracowników naukowych UO, ale dziwnym trafem frekwencja szwankowała): Publiczność była więcej niż wątła. Ludzie bali się, że przybycie na proces może być poczytywane jako poparcie dla Ratajczaka. Nie było nikogo z Instytutu Historii. Było to dla mnie bardzo podejrzane. Przeważały „pieski Kozery”.

Osobiście czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ten Ratajczak zniszczył, wwalcował w ziemię całą tą utytułowaną Komisję i Łukaszewskiego.

Miał fantastyczne, świetne merytorycznie wystąpienie w obronie wolności słowa, uczelnianego pluralizmu itd. Poza tym kapitalnie mówił o rewizjonistach Holocaustu. Cały czas bronił ich praw do swobodnej wypowiedzi. Był bardzo zdecydowany w stosunku do Łukaszewskiego, no bo rzeczywiście ten jego akt oskarżenia, te wszystkie „standardy etyczne” i „prawdy oczywiste” – to wszystko można było rozbić o kant pewnej części ciała. Duby smalone i tyle. Ja już po 10 minutach wiedziałem, że to Ratajczak ma rację, a wcale z takim nastawieniem na rozprawę nie przyszedłem.

Łukaszewski, tak sądzę, pokpił sprawę, nie przygotował się, był pewny sukcesu. Kozera wspominał o tym kilka dni później.

A Ratajczak, gdy skończył mowę obrończą, cały czas w taki dowcipny sposób pilił Łukaszewskiego: „gdzie są pańscy świadkowie oskarżenia, miał pan na to cały rok, kiedy kłamałem o Oświęcimiu, na jakich zajęciach, ile razy, no ile razy”. A Grochalski cały czas: „panie doktorze odbieram panu głos, panie doktorze, panie doktorze!”.

Myślałem, że Łukaszewskiego szlag trafi – był czerwony jak dojrzały pomidor. Mruczał: „oburzające, oburzające”.

Komisja zaś siedziała jak trusia. Ks. Kandzioch był w zaświatach, chyba modlił się, Kaczorowski wbił wzrok w ziemię, Czajowa jak na tureckim kazaniu. Próbował ripostować tylko Dymkowski. Pyta się Ratajczaka z takim uśmieszkiem: „A gdyby był pan w Norymberdze to by pan nie kazał zabić Kaltenbrunnera?”. Ratajczak na to: „Kazałbym, ale Jodla – nie”. Ogólnie jednak Komisja milczała – oni naprawdę byli laikami. Dlatego też poprosili o bratnią pomoc historyków z poza Opola. To była czysta kompromitacja.

Stanowczo stwierdzam, że powyższy opis odpowiada prawdzie, chociaż jego autor przypisał mi zbyt wiele zasługi w dziele wyprowadzenia z równowagi rzecznika Łukaszewskiego. W tym dniu pana profesora załatwiłby przysłowiowy wieśniak wracający z pogrzebu.

Poza tym – dodam – Komisja była rzeczywiście marna; ciekawsze rozmowy prowadziłem na zajęciach ze studentami. Szkoda mi było tylko Kaczorowskiego, bo to dobry historyk. Kazali mu – to przyszedł. Ks. Kandzioch był wielkim niemową, nie zabrał głosu nigdy, ale potem ochoczo mnie skazał. Taka nowa wersja chrześcijańskiego miłosierdzia. Widział przecież, że jestem sam, a wataha wilków wokół. Nie pomógł ani jednym słowem.

Natomiast Łukaszewskiego traktowałem tak jak na to zasługiwał. Cóż, znałem finał sprawy, nie miałem żądnych złudzeń, dlatego wykorzystywałem każdy moment byle tylko pokazać im, ile są warci. Kolejnej takiej okazji już nie miałem.

Zgadzam się również, że manewr z historykami spoza Opola to przyznanie się komisji do porażki (co – „jesteście aż tak niekompetentni?”). Zostało to zresztą przeprowadzone w typowy dla Komisji, nieuczciwy sposób. Ja już na rozprawie wiedziałem, że owa bratnia pomoc dla opolskiego uniwersytetu będzie polegała na przysłaniu przez kilku strachliwych ludzi recenzji stwierdzających, że Ratajczak to antysemita, radykał i ekstremista nie godny miana nauczyciela akademickiego. Oczywiście poprosiłem o jednego mojego recenzenta (myślałem o profesorze Benderze), ale Komisja przeszła nad tym wnioskiem do porządku dziennego.

Warto jeszcze na chwilę zatrzymać się nad tą sprawą. Otóż tzw. biegłym-ekspertom (profesorom: Wrzesińskiemu z Wrocławia i Wieczorkowskiemu z Warszawy oraz doc. Brzozie z Krakowa) Komisja zadała m.in. pytanie czy książka Ratajczaka ma walory naukowe.

Manipulacja, w sumie prymitywna, polegała na tym, że właściwie nie można ocenić naukowości pracy, która jest publicystyką historyczną i polityczną. Ale eksperci, a szczególnie profesor Wojciech Wrzesiński (który – nawiasem pisząc – nie mógł być biegłym w mojej sprawie, a to dlatego, że wcześniej w prasie wyrażał się o mnie w sposób pogardliwy – kolejne złamanie co najmniej dobrego obyczaju) stanęli na wysokości zadania.

Brylował Wrzesiński, którego recenzja przypominała agitkę z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych (merytorycznie katastrofalna – patrz część dokumentacyjna), wtórował mu Brzoza, natomiast profesor Wieczorkiewicz zajął bardziej neutralne stanowisko.

Podkreślił, że piszę o rzeczach znanych, nie podobało mu się jednak, że historię widzę w barwach czarnobiałych (zawsze sądziłem, że w barwach czarnobiałych postrzegam moralność – czyli jestem antyrelatywistą, co niezgorzej o mnie świadczy).

Dwa tygodnie po pierwszej, odbyła się druga rozprawa. Grochalski z wyraźnym ukontentowaniem odczytał recenzje nadesłane faksem (wcześniej słyszało się tylko niecierpliwe: przyszły wreszcie, przyszły…?), wypowiedział się wybitny ekspert Kozera bredzący o czarnych sotniach, określonych siłach i podobnych idiotyzmach, ja natomiast po raz kolejny zapytałem o świadków oskarżenia (nie ma i nie będzie) oraz stwierdziłem, że moja skromna książka jednym się podoba (exemplum: krakowscy profesorowie ze Stowarzyszenia „Myśl dla Polski”), innym zaś nie. Nie jest to jednak powód – kontynuowałem – by człowieka wyrzucać z pracy lub zakazywać mu wykonywania zawodu. Po moim oświadczeniu przewodniczący zapowiedział ogłoszenie wyroku na dzień 5 kwietnia (przypominam, że w dniu 23 kwietnia mijał mi termin zawieszenia).

Po rozprawie zanotowałem: w tym dniu nic szczególnego się nie zdarzyło. Mimo wszystko Wieczorkiewicz zachował jako taką przyzwoitość. Recenzja Wrzesińskiego skompromitowała go jako historyka i człowieka. Po czymś takim powinien zapaść się pod ziemię [nie zapadł się; wiosną 2001 r. odebrał z rąk Rektora Nicieji tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego!!! – DR]. Brzozą nie ma co zawracać sobie głowy. Patrząc na Kozerę pomyślałem, że wszyscy jesteśmy pyłem marnym, ale niektórzy jakby bardziej.

Dnia 5 kwietnia 2000 r. ogłoszono wyrok. Wymierzono mi karę dyscyplinarną zwolnienia z pracy połączonego z zakazem przyjmowania do pracy w zawodzie nauczycielskim w okresie trzech lat od dnia ukarania.

Jakiś czas później, komentując dla jednej z gazet fakt, że członkowie Składu Orzekającego unikają jak ognia prasy, stwierdziłem: Mali ludzie mają mało do powiedzenia.

W zasadzie wszystko było już jasne. Po półtorarocznych zmaganiach zostałem wydalony z Uniwersytetu Opolskiego, a dodatkowo otrzymałem – znany przecież w powojennych dziejach Polski – tzw. wilczy bilet. Siła złego i podłego na jednego.

A jednak postanowiłem wykorzystać ostatnią szansę – odwołałem się od decyzji opolskiej Komisji Dyscyplinarnej do jej odpowiedniczki działającej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego w Warszawie. Szczerze pisząc wiedziałem, że biję przysłowiową głową w mur, ale mimo wszystko trzeba było to zrobić, tak żeby móc sobie powiedzieć: wykonałem wszystko, co do mnie należało. Oni natomiast mieli przepisowy obowiązek mnie wysłuchać.

Oczywiście wszystko to było beznadziejne, ale mój los był przecież przesądzony od początku sprawy. Tu już nie chodziło o mnie; chodziło raczej o sprawę, o pokazanie tym facetom, że dzisiaj jeszcze gnoją, ale jutro – niekoniecznie. Ktoś to musiał zacząć akurat na tym odcinku. A ofiary? Widział ktoś wojnę bez ofiar?

Po kilkumiesięcznym oczekiwaniu zostałem wezwany do Warszawy. Oto moje spostrzeżenia po wizycie w stolicy: Pojechałem do Warszawy 20 października 2000 r. Jako że był ładny, słoneczny dzień, zrobiłem sobie długi spacer z Dworca Centralnego na Szucha [gdzie mieści się siedziba Ministerstwa Edukacji Narodowej – DR]. Na miejsce przybyłem na pół godziny przed rozpoczęciem rozprawy.

Siedzę przed gabinetem, w pobliżu przemyka Komisja. Wchodzimy. Po chwili jej przewodniczący, profesor Marek Bojarski, wyprasza mnie na 15 minut. Powód? Brak powodu. Łukaszewski pozostaje w Sali. Widocznie są równi i równiejsi albo kumple muszą pogadać. A tak – kumple: Bojarski i Łukaszewski to ten sam Uniwersytet – Wrocławski (oni kończyli Bolesława Bieruta, ja przynajmniej Adama Mickiewicza).

W ogóle atmosfera jest dziwna. Na korytarzu, jeszcze przed rozprawą widzę jak rzecznik dyscyplinarny Łukaszewski gaworzy sobie familiarnie z niestarym mężczyzną, którego wcześniej prosiłem o wskazanie drogi do toalety (myślałem, że to pracownik biurowy Ministerstwa; myliłem się – nie znał drogi). No więc oni: „a co słychać, a to, a tamto”. Na Sali okazało się, że mój niedoszły cicerone po pisuarach to kolejny rzecznik dyscyplinarny, tym razem z ramienia MEN – prof. Tomaszewski.

Czyli rozmawiali jak rzecznik z rzecznikiem. A ja jestem sam jak palec.

Wygłaszam przemówienie, solidne, długie. Historia, analiza słowna podrozdziału „Rewizjonizm Holocaustu”, wolność badań naukowych i jazda po Łukaszewskim oraz Komisji Dyscyplinarnej z Opola.

Bojarski często mi przerywa („to nie na temat”), ale ja: „ przepraszam, teraz ja mówię”. Jakiś chudziutki staruszek, członek komisji, wciąż wertuje moją książkę (nawet laik zauważyłby, że jej nigdy nie czytał – tak ją waży, mruży oczy – istna komedia; nie mógł zrobić tego wcześniej?) i w końcu mówi: „a tu pan napisał to i to”. Ja do niego: „ale tu napisałem to i to, należało by porównać, a najlepiej przeczytać całość”.

Odpowiedź: „no wie pan…”.

Gadam, gadam i gadam, sucho w gardle, trzykrotnie przysuwam pusty termos do filiżanki, a oni nic. Oszczędzają w tym Ministerstwie czy jaka cholera? „Antysemici” też ludzie.

Skończyłem, wyprosili mnie za drzwi, bo „naradzą się nad wyrokiem”. Ktoś zwołał po 6-8 minutach: „proszę wejść”. Kara utrzymana. „Aha, no to do widzenia”.

Wracając pociągiem do Opola czytam opasłe Dzienniki Kisielewskiego. Już wiem, że powróciła wybijana kołami pociągu dyktatura, dyktatura, dyktatura… ciemniaków.

W ten sposób zakończyła się sprawa doktora Dariusza Ratajczaka. Trumnę zamknięto i zabito zardzewiałym gwoździem. Jej ponowne otwarcie jest tylko kwestią czasu.

Autor: śp. dr Dariusz Ratajczak

Rozdział pochodzi z książki „Inkwizycja po polsku czyli sprawa dr Dariusza Ratajczaka” Poznań 2003

PS:

11 czerwca w poniedziałek o godz. 17.00 zapraszamy natomiast tam, skąd wyszedł pierwszy atak na dr Dariusza Ratajczaka – pod redakcję lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej” przy ul Kościuszki 1 na pikietę „Gazeta Wyborcza zagrożeniem wolności słowa”.

Komentarze są zamknięte