O gen. Marianie Langiewiczu i Republice Wąchockiej 1863 r.

Niezależna Gazeta Obywatelska

„Miasto zostało spalone w ramach brutalnej, rosyjskiej polityki odpowiedzialności zbiorowej. Ocalał tylko klasztor i dwa budynki” – z dr Krystyną Samsonowską, historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorką książki „Republika Wąchocka 1863”, rozmawia Maciej Walaszczyk

Jak długo istniała Republika Wąchocka, o której pisze Pani w swojej książce na temat losów miasta i stacjonującego w nim oddziału gen. Mariana Langiewicza?

– Niespełna dwa tygodnie.

Co takiego jest w tym epizodzie powstania, o czym warto przypomnieć, szczególnie teraz, w 150. rocznicę jego wybuchu?

– Swoją książkę pisałam jako taki trochę dług wdzięczności wobec społeczności, z której pochodzę, wobec ziemi i tradycji, w której i ja wyrosłam. Jestem historykiem, więc poczuwałam się do obowiązku, aby pamięć, która tu jest obecna i kultywowana, a która została z biegiem lat wyjałowiona z faktów i szczegółów i obrosła nieco różnymi legendami, odtworzyć. Tradycja mówiona, przekazywana już przez kilka pokoleń gubi nie tylko szczegóły, czasem nawet fakty. Korzystając z możliwości, przeprowadziłam kwerendy w archiwach, zebrałam dostępne publikowane źródła, które dotyczą tego bardzo ważnego epizodu w Powstaniu Styczniowym. Powstała książka, która opisuje owe dwa tygodnie „rządów” Langiewicza w tej części dawnego województwa sandomierskiego. Uwzględniłam też w drugiej części tej pracy opis życia codziennego powstańców, postawy ludzi, znaczenie polskich symboli państwowości, a także role mitów. Natomiast część ciekawszych tekstów źródłowych, pamiętników, dokumentów oraz prac literackich zamieściłam jako obszerny aneks. Mam nadzieję, że to one będą interesującą lekturą dla mieszkańców, że będą mogły być wykorzystane przez uczniów na lekcjach wychowawczych lub w czasie poznawania historii małej ojczyzny.

Ale opisała Pani przede wszystkim wydarzenia, jakie rozegrały się tutaj w 1863 r., o których pamięć jest wciąż żywa.

– Tak, opisałam te wydarzenia, które z jednej strony mają charakter lokalny, ale stanowią też fragment historii Polski, choćby ze względu na osobę gen. Mariana Langiewicza. Ten okres dał mu przepustkę do dyktatury. Stworzony tutaj ośrodek wojskowy, formowanie regularnych oddziałów, stworzenie całego zaplecza aprowizacyjnego było jedyną taką próbą w powstaniu. Po niezbyt udanej tzw. nocy styczniowej to Wąchock stał się jednym z głównych ośrodków powstania. Tu, do Langiewicza zaczęły ściągać setki powstańców. Tu przyjeżdżali ludzie z dziećmi, by im pokazać polskie wojsko, i tu zdążał rząd, by móc się ujawnić i rozwinąć jawną działalność. Ten okres można uznać za sukces Langiewicza. Wtedy stał się powszechnie znanym dowódcą powstańczym. Udowodnił swoje talenty organizacyjne i wojskowe, co zaprocentowało, nominacją najpierw generalską jeszcze w Wąchocku, a potem po dalszych walkach nominacją na dyktatora.

Czy szeregi powstańcze zasilała wyłącznie szlachta?

– Oczywiście, powstanie wyrastało z idei i tradycji szlacheckiej, ale wzięli w nim udział w większości mieszczanie, robotnicy, inteligencja i chłopi. To ta większość była obecna tu, w Wąchocku. Trzon oddziałów stanowili tutejsi robotnicy z okolicznych miejscowości wchodzących w skład Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Mikołaj Wasyliewicz Berg, Rosjanin, odnotował znamienną uwagę; o brudnych, ciężko pracujących robotnikach z tutejszych zakładów, którzy po raz pierwszy poczuli, że mają Ojczyznę i że są jej potrzebni. W szeregach powstańczych nie zabrakło też chłopów. Część z nich przybyła tu wraz z właścicielami majątków. Byli nawet tacy, którzy walczyli w Powstaniu Listopadowym. Trzeba także pamiętać, że wiele okolicznych wiosek było własnością rządową, a włościanie nie byli tak obciążeni jak we wsiach szlacheckich i na ogół o wiele bardziej otwarci na sprawy narodowe. Poza tym Langiewicz zarządził po prostu regularny pobór rekruta do swoich oddziałów i tu, w Wąchocku, stawiło się ich wielu. Niestety, po starciach na linii Suchedniów – Wąchock większość rekrutów opuściła Langiewicza, wracając do domów.

Przytacza Pani w swojej publikacji nazwiska konkretnych mieszkańców Wąchocka, którzy wzięli udział w powstaniu, opisuje codzienne życie w miasteczku i obozie wojskowym.

– Korzystam w tym miejscu z tego, co nazywa się metodologią mikrohistorii, choć w mojej pracy nie jest ona mikrohistorią w sensie klasycznym. Zależało mi jednak, by pokazać i takie aspekty powstania, które historia pominie, np. krótki rozdział o kosach. Wąchock, Suchedniów to teren Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. To tutaj je po prostu kuto w kuźniach czy – jak mówiono – fryszerkach. Maurycy Mochnacki odnotowuje, że już podczas Powstania Listopadowego, zanim takie polecenie wydał rząd, w Suchedniowie i Wąchocku dobrowolnie postanowiono kuć kosy na potrzeby pospolitego ruszenia walczącego podczas walk w latach 1830-1831. Podobna sytuacja miała miejsce 30 lat później. We wszystkich pamiętnikach z tego okresu powtarza się jedno: tutejsze kuźnie pracowały dniem i nocą, by te kosy okuć. Oczywiście nie polegało to na tym, by je tylko osadzić na sztorc, ale również wzmocnić i odpowiednio przygotować na potrzeby walki. Miały one pomóc w zdobyciu lepszej broni na wrogu, tj. karabinów.

Kim był Marian Langiewicz? Konspiratorem i rewolucjonistą, politykiem, wojskowym?

– Przede wszystkim był wojskowym i myślę, że można powiedzieć, że był wojskowym o dużych talentach w tej dziedzinie. Wykładał w Polskiej Szkole Wojskowej w Cuneo. Miał doświadczenie wojskowe i organizacyjne, tworzył w czasie powstania regularne oddziały, służbę, magazyny, szpital czy pocztę. Zyskał dzięki temu autorytet.

A jak politycznie się orientował?

– Był lojalny wobec władzy, a więc Komitetu Centralnego Narodowego. Robił to, do czego się zobowiązał, przybywając do Polski. W swoich listach tłumaczył, że w początkowym okresie powstania starał się lojalnie wykonywać rozkazy i wytyczne władz. Skoro trzeba było organizować oddziały, zdobywać broń, to on to robił. Robił to na tyle dobrze, że szybko jego pozycja urosła na tyle, by móc się ujawnić właśnie w Wąchocku i działać jawnie.

Dlaczego to zrobił?

– Oceniał, że ujawnienie się, pokazanie się ludziom będzie korzystne dla powstania. Uważał, że ludzie muszą widzieć konkretną władzę, a anonimowa i tajna nie będzie miała takiego autorytetu. Jej ochronę miał stanowić stworzony przez niego obóz wojskowy i sformowane oddziały. To w Wąchocku i okolicach rząd miał być bezpieczny i dzięki temu móc prowadzić działalność. Tym bardziej że w tym rejonie nie było dużych jednostek rosyjskich. Taka była zresztą strategia armii rosyjskiej. Stacjonowanie większych jednostek narażało Rosjan na ich rozbicie i utratę np. broni, amunicji oraz wszelkich materiałów, które były potrzebne powstańczym oddziałom. Zresztą koniec Republiki Wąchockiej był również końcem prób tworzenia regularnej armii powstańczej i jawnych władz polskich. Pamiętajmy, że właśnie na tym obszarze doszło do ich ujawnienia. Na krótko, ale jednak zostały stworzone struktury administracyjne. Wąchock stał się bardzo szybko symbolem miejsca, gdzie gromadzą się powstańcy. Działała również propaganda powstańcza, ale swoje robiła też plotka, informacje przekazywane ustnie. A ona szła błyskawicznie. Do Wąchocka przywożono dzieci, by im pokazać, jak wygląda polskie wojsko. Od Powstania Listopadowego minęło przecież 30 lat. Od tego czasu nikt z ówczesnej młodzieży nie widział tutaj polskiego żołnierza. To było istotne.

Było to również apogeum tego, co działo się na terenie tzw. Kongresówki w latach 1860-1861, a więc licznych manifestacji, wielkiego poruszenia patriotycznego?

– To już inna kwestia związana raczej z całą geneza powstania, choć rzeczywiście wydarzenia te były rodzajem „mistycznych rekolekcji” dla Polaków. Ciągle miały miejsce wiece, manifestacje, nabożeństwa, a każdego ranka czekano w Radomiu na dyliżans z Warszawy. Odbierano wtedy świeże informacje na temat tego, co działo się w stolicy. Potem rozchodziły się one w błyskawicznym tempie po całym obszarze. To tempo było naprawdę imponujące. Wieści o powstaniu oczywiście były na swój sposób zniekształcane, koloryzowane. W pamiętnikach jeden z autorów odnotowuje, że 23 stycznia rano nieopodal Ostrowca Świętokrzyskiego, a w odległości około 30 kilometrów od Wąchocka, gdzie formowano oddziały Langiewicza, pojawiły się grupki idące do powstania. Już po kilku godzinach szeroko rozeszły się wieści o tym, że pod Szydłowcem było starcie z Rosjanami. Faktem jest, że wielu ludzi było zaprzysiężonych w spiskach, ale tajna organizacja nie była na tyle sprawna, by zorganizować do walki wszystkich jej członków na jeden sygnał w jednym terminie. Jednak wieść przekazywana z ust do ust była szybka. Do Wąchocka poza ochotnikami, spiskowcami jechały również wozy z żywnością dla ludzi, z paszą dla koni.

Jaką cenę poniósł Wąchock za udział w powstaniu, poza odebraniem praw miejskich?

– Przede wszystkim miasto zostało spalone w ramach brutalnej, rosyjskiej polityki odpowiedzialności zbiorowej. Ocalał tylko klasztor i dwa budynki, apteka i dom lekarza. Rosyjscy dowódcy nie kwapili się, by gonić wycofujące się oddziały Langiewicza, ale celowo przeprowadzono akcję grabieży, palenia domów i nie unikali mordowania bezbronnych.

W jaki sposób mieszkańcy miasta przechowali pamięć o powstańczym epizodzie?

– Przyznam, że dość sceptycznie, a na pewno z nieufnością badacza, podchodziłam do informacji o bardzo patriotycznej postawie ludności, zwłaszcza wobec znikomości źródeł. Jednym z pierwszych dokumentów, jakie znalazłam, było pismo mieszkańców Wąchocka skierowane do władz carskich dwa tygodnie po spaleniu miasta. Muszę przyznać, że list jest wyjątkowo inteligentnie napisany. Nie ma tam nic z uniżoności, nie ma oskarżania powstańców itp. Pisali w nim jedynie, „że nie było naszą winą”, że powstańcy zajęli miasto. Skupili się na opisie krzywd, zwracając się do władz o konieczną pomoc przy odbudowie domostw. Tu już można było zauważyć wielką lojalność wobec powstania. Kolejne informacje o postawie zostawili liczni pamiętnikarze, zgodnie doceniając życzliwość mieszkańców. Kolejnym argumentem było odnalezienie powstańców pochodzących z Wąchocka. Walczyli w różnych oddziałach przez cały okres powstania. Oni szli do powstania tak jak większość Polaków, bo wzywała ich Ojczyzna. Nie kalkulowali, czy biorą udział w przegranej sprawie, czy nie. I to jest istotą tego fenomenu.

Dziękuję za rozmowę.

Za: http://www.naszdziennik.pl/wp/22625,powstancze-kosy-kuto-w-wachocku.html

Komentarze są zamknięte