Liga Mistrzów nic nam nie da

Autor Obywatelski

Dla polskich klubów, kibiców i dziennikarzy Liga Mistrzów stała się Mekką, do której za wszelką cenę powinniśmy zmierzać. W świecie gigantycznych pieniędzy rządzących piłką nie mamy jednak najmniejszych szans na odegranie w niej większej roli. Mamy za to możliwość budowy silnej kadry narodowej. Warto na rzecz takiego projektu postawić przed polskimi klubami zupełnie inne cele, niż nieuchronne granie ogonów w europejskiej piłce.Z dziwnych względów oczekujemy, że polska drużyna w Lidze Mistrzów grać powinna, jakbyśmy faktycznie zdradzali potencjał do tego, aby wśród najlepszych drużyn kontynentu się znaleźć. Oprócz argumentów ambicjonalnych, oczywistą motywacją są też pieniądze. 25 milionów euro otrzymane za grę Legii w zeszłej edycji europejskich pucharów to ogromny zastrzyk finansowy. Jednak, jak przyznaje prezes Mioduski, pieniądze te spłacić muszą wcześniejsze zobowiązania podjęte, aby do tych rozgrywek awansować. Założono więc pieniądze a conto potencjalnego awansu, inwestując w piłkarzy, którzy później mieli „się spłacić” wygrywając eliminacje. Co więcej, o ile w zeszłym roku sprowadzeni do klubu zawodnicy doprowadzili do oczekiwanego efektu, tak w tym sezonie prezes Mioduski ma duży problem. 100 milionów złotych w kasie się nie pojawi.

 

Warto ostudzić więc dotychczasowy entuzjazm spowodowany wizją zarobienia na grze w europejskich pucharach. Podporządkowanie działania klubu próbom rokrocznego awansu do nich budzi poważne wątpliwości. Przede wszystkim nie można zakładać, że będzie się co roku awansować do Ligi Mistrzów. Tymczasem piłkarze sprowadzeni do osiągnięcia awansu pobierają pensję niezależnie od tego, czy plan zostanie zrealizowany. Dla przykładu Vadis Odjidja-Ofoe zarabiał 200 tys. złotych

 miesięcznie. Piłkarz był inwestycją ryzykowną: przychodził do Legii nieprzygotowany fizycznie, a doprowadzony do formy od razu zażądał transferu. Podobnie wygląda dziś sprawa Hilberto, którego Legia pozyskała, pokładając w graczu Benfiki Lizbona nadzieję, że podobnie jak jego poprzednik schudnie i będzie grać na sensownym poziomie. Zarabiający 140 tys. złotych miesięcznie, zauważalnie sfrustrowany podstawowy gracz Legii, Michał Pazdan, wynagradzany jest mniej więcej tak samo, jak właściwie nie pojawiający się na murawie Daniel Chima Chukwu. Taki ryzykowny, międzynarodowy i drogi zaciąg – o ile nie spłaci się awansem do Ligi Mistrzów lub Ligi Europy – kończy się tak jak dziś. Frustracją i ogromną dziurą w budżecie.

Punktem odniesienia dla polskiej ligi powinny być te z Belgii, Portugalii czy nawet Holandii i najsilniejsze zespoły, które w nich grają. W każdym z tych państw czołowe drużyny posiadają jedne z najlepszych szkółek piłkarskich w Europie. Gracze Sportingu, Benfiki, Ajaksu czy Anderlechtu już w młodym wieku ogrywają się w kraju i pucharach, a następnie sprzedawani są za kilka czy kilkanaście milionów euro do silniejszych drużyn europejskich. Tam mogą większość kariery spędzić na najwyższych poziomach rozgrywkowych. W ten sposób kraje o słabych ligach z powodzeniem potrafią skomponować silne reprezentacje narodowe, czego nie potrafią od lat np. Anglicy opierający siłę ligi na imporcie zawodników z innych państw, co rzadko daje możliwość wejścia na najwyższy poziom rodzimym graczom. Oczywiście, zespoły te regularnie grają w pucharach, ale żaden z nich nie podporządkowuje temu swojego funkcjonowania. Wydaje się, że najbliżej takiemu modelowi jest Lechowi Poznań. Zespół co prawda nieszczęśliwie odpadł w eliminacjach do Ligi Europy, ale klub ten ma bodaj najlepiej działającą szkółkę piłkarską w Polsce. Jej pierwszy zespół

 

 to często okno wystawowe dla młodych piłkarzy, których Lech z powodzeniem sprzedaje do silniejszych lig. Działając analogicznie do wspomnianych drużyn z Portugalii, Belgii czy Holandii daje nam dziś największą nadzieję na wychowanie przyszłych kadrowiczów.

Polska kadra opiera się przede wszystkim na graczach z lig zagranicznych, uzupełniona jedynie graczami najsilniejszych polskich zespołów. Dzisiaj jest na piątym miejscu światowego rankingu, ale niedługo może zaliczyć regres, jeżeli nie pojawią się następcy Glika, Grosickiego czy Błaszczykowskiego. Ci zaś będą pojawiać się rzadziej, jeżeli polskie kluby zamiast stawiać na szkolenie i debiuty będą ściągać dwudziestosiedmioletnich graczy z nadwagą, grzejących ławkę w zespołach Championship i płacić im 200 tys. euro z nadzieją, że nadwagę zrzucą i poprowadzą drużynę do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Niestety, Legia to dziś drużyna, która robi słabe transfery wewnątrz ligi, nie posiada szkółki na poziomie potrzeb i potencjału, nie potrafi nawet dobrze wykorzystać finansowej przewagi, jaką ma nad resztą klubów.

Bartosz Brzyski, www.jagiellonski24.pl

oprac. W.S

Komentarze są zamknięte